Monti pisze: ↑03 kwie 2021, 16:05
Ta dyskusja idealnie wpisuje się w Rok Rodziny Amoris Laetitia. Mam wrażenie, że w Sycharze (i szerzej – w Kościele w Polsce) wielu próbuje udawać, że ta adhortacja nie powstała. Ostatnio czytałem natomiast artykuł niemieckiego teologa na ten temat i porównując, jak tę kwestię podejmuje się w Polsce, miałem wrażenie, że jesteśmy w zupełnie innym Kościele. Jesteśmy przyzwyczajeni do szybkich i prostych odpowiedzi, a logika rozeznawania zakłada długotrwały wysiłek zarówno samego zainteresowanego, jak i towarzysza duchowego. Mam wrażenie, że większość księży nie jest na to z różnych powodów gotowych.
Adhortacja nie zmienia zasady, jaką jest nierozerwalność małżeństwa, ale wyraźnie wskazuje, że są okoliczności, które wpływają na odpowiedzialność i winę moralną (co nie jest żadnym nowym nauczaniem). Istotne jest to, że papież wprost wskazuje, że nie zawsze pozostawanie w związku niesakramentalnym jest związane z trwaniem w grzechu śmiertelnym. Dlatego zgadzam się z Rentą, że takie zerojedynkowe rozróżnianie, jakie stosują niektórzy na forum, jest uproszczeniem. Pewnie klasyczna postawa sycharowska zazwyczaj jest tym „magis”, ale nie każdy jest na to gotowy. A logika Franciszka to włączanie i rozeznawanie. Nie sądzę, by opuszczenie niesakramentalnego małżonka i dziecka z tego związku było zawsze najlepszym rozwiązaniem. Zresztą, gdyby tak było, duszpasterstwa par niesakramentalnych, w których przecież co do zasady nie zachęca się ludzi do rozstania, nie miałyby racji bytu.
Zauważmy też, że dyscyplina kościelna i sposób rozumienia niektórych nawet kluczowych fragmentów Biblii zmieniał się na przestrzeni lat. Dlatego bliskie jest mi to, co pisze Renta. Nie neguję drogi tych, którzy wypowiadają się bardzo jednoznacznie, podziwiam tę postawę, ale jednocześnie widzę, że to nie jest droga dla wszystkich, choćby patrząc na statystki. I nie można przykładać takiego prostego rozróżnienia, że ktoś, kto ma inną drogę, jest cudzołożnikiem, który idzie prosto na potępienie. Jak czytamy Ewangelię, to widać, że Jezus wkładał dużo wysiłku w rozbijanie takich schematów myślowych, a koniec końców został ukrzyżowany przez ludzi pobożnych.
Kwestia interpretacji adhortacji papieskiej jest poważnym wyzwaniem dla całego Kościoła, a także, z uwagi na problemy w niej poruszane, dla Sycharu.
Niektóre interpretacje tej adhortacji (a nie sama treść adhortacji) zaprzeczają wprost nauczaniu Kościoła i treści Ewangelii.
Jakkolwiek jest to poważna sytuacja, potencjalnie mogąca doprowadzić do kryzysu i nawet rozłamów w Kościele, to jednak Kościoł niejeden taki kryzys już przetrwał. Pozostając przy tym, co głosi Ewangelia. Zapewne więc przetrwa i kolejne takie kryzysy. W historii Kościoła niejeden już raz pojawiały się problemy z treścią nauczania i zawsze udawało się je przezwyciężyć.
W mojej osobistej ocenie wydarzeń przeszłych bolesną, bo osobistą cenę ponosili głównie zwolennicy nowinek, liberalnych interpretacji i nauk przeciwnych do oficjalnego, często zbyt trudnego i wymagającego nauczania. Ale także ci, którzy dawali się zwieść pozorowi. Tak było na przykład w przypadku herezji katarskiej. Wielu ludzi ascezę ich przywódców uznało za dowód ich świętości, szczególnie w zestawieniu z antyprzykładami wewnątrz samego Kościoła. I nie chodzi mi o osoby dotknięte karami świeckimi i kościelnymi, ale o ludzkie życiowe tragedie, płynące z podporządkowania się w życiu nieuporządkowanym, choć obiecującym koncepcjom.
Tak więc staranne rozeznawanie z czego dana postawa płynie - choćby wydawała się wzniosła, miłosierna, a nawet bliska świętości - ma znaczenie. Tak na przykład skromni, ascetyczni przywódcy katarscy w nimbie świętości byli wrodzy małżeństwu i płodności, zalecali za to jako remedium na problemy tego świata małżeństwa "jednopłciowe" i aborcję. Więc nic zgoła nowego nie ma pod słońcem...
Gnoza cyklicznie się odradza, podobnie jak herezje godzące w nauczanie o nierozerwalności małżeństwa. Nic nowego pod słońcem.
Piszę to jako osoba potencjalnie zainteresowana librealną interpretacją adhortacji. Bo jeśli ktoś w ważnym małżeństwie sakramentalnym miałby sobie żyć w nowym związku i nie pozostawać przy tym w grzechu ciężkim, to czemu nie miałabym to być ja - która nie zerwała więzi małżeńskiej, która ponosi koszty decyzji męża o odejściu z rodziny, która mnóstwo wysiłku włożyła i wkłada w naprawę relacji z mężem i naprawę siebie - w imię dobra małżeństwa i wiary w jego nierozerwalność. Czemu to ja nie miałabym sobie odczytać, gdy poczuję że po ludzku to już wszystko zrobiłam, że przecież mam prawo do szczęścia i na dodatek cierpię wewnętrznie, bo chciałabym mieć więcej dzieci, bo chciałabym móc się przytulić czasem do męża, poczuć wsparcie, to, że nie niosę na sobie całej tej rodzinnej odpowiedzialności. Czemu nie miałabym uznać, po rozeznaniu i co tam tylko się zaleca, a jakże, że w mojej sytuacji kolejny związek nie będzie grzechem? No bo nie mam obiektywnej winy w rozpadzie. A dzieci i miłość dwojga ludzi to przecież dobro, które warto realizować.
No ja wiem czemu. Bo Jezus uczył zupełnie inaczej. Jeśli chodzi o brzemię codzienności - ufności nie należy pokładać w drugim człowieku, a zawsze w Bogu. Szukanie więc sobie oparcia w drugim byłoby wbrew nauczaniu. Z pożądliwości także nie - lepiej sobie bowiem rękę uciąć lub oko wyłupić. To nie moje słowa. Jest też takie przykazanie - Nie cudzołóż. I jasny wykład co jest cudzołóstwem.
Nie do końca też rozumiem, z jakiego powodu osoba, która nie ma związku sakramentalnego będąca w relacji intymnej cudzołoży, wymaga poprawy i jest na drodze do piekła - tu w nauczaniu Kościoła się nic nie zmieniło. Ale już małżonek sakramentalny w tej samej sytuacji - cudzołóstwa - niekoniecznie. W czym byśmy to "niekoniecznie" mieli mierzyć - w ilości kilogramów, które żona przytyła po porodzie? W fazie rozwoju nałogu męża? W komforcie życia rodziny? W ilości dzieci pozamałżeńskich? Czy żeby przestać grzeszyć najpierw muszę świadomie zgrzeszyć, by doszło do poczęcia pozamałżeńskiego, i wtedy już grzeszyć nie będę? Przecież to absurd.
Z mojej osobistej perspektywy, nie mam być wierna sobie, ale Ewangelii. No i przysiędze, którą złożyłam przed Bogiem. Ani słowa tam nie było o tym, że moje zobowiązanie do wierności skończy się, gdy ja lub mąż poczniemy pozamałżeńskie dziecko. Ani, że w pewnych sytuacjach słowa wierność, uczciwość, lojalność można będzie opatrzyć gwiazdką i przypisem i nie brać ich już pod uwagę. W imię prawa do szczęścia. Ktoś kto tak mówi, czy pisze, chyba nigdy nie czytał Biblii. Stary Testament historia za historią pokazuje czym są i czym kończą się ludzkie pomysły oparte na "własnym" prawie do szczęścia. No i gdy jakaś droga wydaje się szerokim wygodnym gościńcem, to ja się jej od razu boję. To też nie mój pomysł, by na takie drogi patrzeć podejrzliwie. Ale zdecydowanie moje doświadczenie. Z tych trudnych doświadczeń.
Lubię myśleć, analizować, rozważać. Kombinować i sprawdzać. Do granic bezbożności, niestety. Mam nadzieję, że nie poza te granice. Nawet po tym jak doznałam, uproszonej przecież, łaski uzdrowienia z palenia, potem zdarzyło się, że zapaliłam. NIe mogłam się powstrzymać, by nie zobaczyć, czy głód nikotynowy się nie pojawi (nie pojawił się). Ciekawość poznawcza jest u mnie silna i bardzo trudno mi brać różne rzeczy na wiarę. Wolę na rozum. Z własnym uzdrowieniem włącznie. Nie znalazałam jednak, naprawdę intensywnie w różne strony rozważając, ani jednego powodu, czy okoliczności, dla których sakramentalny małżonek miałby pozostawać w relacji pozamałżeńskiej nie łamiąc przy tym przysięgi małżeńskiej. I dotyczy to także tak zwanych białych zwiąków. Małżeństwo to przecież nie tylko relacja seksualna. Wierność wykracza więc poza obszar seksualny. Tym bardziej uczciwość. Jak może nie być obiektywnym grzechem naruszenie zobowiązania podjętego przed Bogiem? Złamanie przysięgi wobec Boga? A że trudno jej dotrzymać - no jak się zwrócić o pomoc do Boga, to wcale nie tak trudno. Na ludzkie siły mierząc, to jasne że sprawa małżeństwa jest przegrana najpóźniej dzień po weselu. Tego Kościoł także naucza.
Czy usprawiedliwia mnie lub kogokolwiek, że małżonek jest w kryzysie wiary czy innego rodzaju kryzysie życiowym? Chyba tym bardziej wtedy treść mojej przysięgi zobowiązuje mnie do życia w taki sposób, by dać świadectwo, by pokazać, że nawet najcięższy, najtrudniejszy kryzys jest do pokonania. Że warto zostać w wierności Bogu.
Nikt też w Polsce, ani w Sycharze nie chowa głowy w piasek. Tu linki do niektórych głosów w dyskusji w sprawie adhortacji:
http://sychar.org/?s=Amoris&search=Search
I można mówić, że Polska jest zaściankiem. Tu także nie ma nic nowego pod słońcem. Argumenty zaściankowości, fundamentalizmu, zamkniętych umysłów, które nie chcą być postępowe były wysuwane w dyskusjach już we wczesnych wiekach chrześcijaństwa.
Co do duszpasterstwa niesakramentalnych związków. Jeśli dotyczy ono osób, co do których nie ma przeszkód do zawarcia związków sakramentalnych - jest jak najbardziej na miejscu. Jeśli jednak przybiera postać utwierdzania w postawie cudzołóstwa małżonków sakramentalnych - póki co można śmiało mówić, że jest ono wtedy oparte na herezji i prowadzi do publicznego zgorszenia. Oraz do zaprzeczania nauczaniu Kościoła. I Ewangelii. Jak wiele innych nowinek na przestrzeni wieków, obecnie już pogrzebanych w mrokach historii. Nie takie duszpasterstwa miały miejsce w wiekach przeszłych. I można nazwać mnie fundamentalistką. Nie obrażę się.
Prawdą jest też, że Jezusa ukrzyżowali ludzie pobożni... ale już w Psalmach jest taka fraza - "Strzeż mego życia, bo jestem pobożny" (Psalm 86). To w nowych tłumaczeniach jest przekładane jako - "(...) bo jestem ci wierny". Ale być pobożnym, a być wiernym - to nie jest to samo. Warto też, jak sądzę, zwrócić uwagę na to, za co Jezus został przez tych pobożnych ludzi ukrzyżowany. I jakie interesy każda z osób biorących udział w procesie Jezusa reprezentowała. Bo każda z nich miała swój własny interes, który popychał ją do tego, by zaprzeczyć Słowu, by za nim nie iść. Jeden jedyny setnik odważa się, by dać świadectwo w obliczu Prawdy. Wbrew swoim osobistym interesom.