Pavel pisze: ↑22 kwie 2021, 10:36
Co do ogólnej szkodliwości i zagrożeń związanych z pornografią i masturbacją nie będę się odnosił, wątek ten zawiera wiele odpowiedzi z którymi się zgadzam, sam w nim wcześniej pisałem o swoim spojrzeniu w tym obszarze.
Natomiast to co zacytowałem powyżej budzi moją niezgodę, jest wg mnie przynajmniej mocno kontrowersyjne.
Zaprzecza to temu, czego się na forum i z lektur/konferencji nauczyłem, a co przyniosło dobre owoce.
Osobiście nie mam problemu z transparentnością, za takową zdecydowanie się opowiadam.
Jest natomiast zasadnicza różnica między przejrzystością i jawnością, a kontrolą.
Obowiązek (!) i prawo do kontroli?
Małżonek nie jest naszym dzieckiem. Moim zdaniem nie jest naszym ani prawem ani obowiązkiem go jak dziecko traktować.
Ba, jeśli zechce, i tak oszuka. Są przeróżne sposoby czynienia tego, nawet w sieci. Wymaga to co najwyżej większej staranności.
Jest więc to niespecjalnie skuteczne (gdy komuś zależy by coś ukryć), niesie zaś za sobą wiele zagrożeń. Wiem, bo się w to kontrolowanie „bawiłem”.
To współuzależnienie, przekraczanie granic, wchodzenie w obszar nieswojej odpowiedzialności, tłamszenie drugiej osoby, brak zaufania, obsesyjne myślenie itp.
Masa destrukcji, zarówno dla kontrolującego jak i osoby kontrolowanej.
Wg mnie zdecydowanie nie tędy droga.
Pójdźmy jednak dalej.
Na jakich obszarach zgodnie z powyższą narracją się to prawo i obowiązek kontrolowania kończy?
Kontrolowanie komputera, telefonu, portali społecznościowych, znajomych i rozmów z nimi, bez względu na tematykę?
Jeśli można w przypadku jednym, to czemu nie w innych.
Moim zdaniem powyższe twierdzenie jest po prostu szkodliwe, ktokolwiek je wygłosił.
Chyba, że taka kontrola występuje za obopólną niewymuszoną zgodą i jest konkretnie określona. Ale i wtedy więcej wg mnie szkody niż pożytku.
Pavle, dziękuję, że zwróciłeś na ten fragment uwagę. Faktycznie można go odczytać jako zachętę do takiej stałej kontroli małżonka. Sądzę jednak, że chodzi o zupełnie inną kontrolę i może w zasadzie to słowo nie jest tu do końca adekwatne, choć właśnie tego słowa użył ksiądz.
Myślę, że chodzi o sytuację, gdy żona czy mąż się odsuwa i spędza coraz więcej czasu przy komputerze. To nie zawsze jest pornografia, czasem gry hazardowe, portale społecznościowe, zakupy... I że wtedy mamy prawo skontrolować co się dzieje. Nie sądzę, by księdzu chodziło o montowanie programów szpiegowskich - ale raczej o odwagę do otwartej rozmowy, jasnego postawienia sprawy.
Jako młoda mężatka byłam w takiej sytuacji, gdy mąż się ode mnie odsuwał, czułam niejasno, że chodzi o komputer, że coś z tym jest nie tak, ale mój mąż się przede mną, co zrozumiałe ukrywał. Jednak jakoś tak intuicyjnie wiedziałam, że coś tam jest nie tak. Nie miałam jednak pewności, czy mi wogóle wolno z nim porozmawiać na ten temat - czy w ten sposób nie naruszę sfery wolności męża, nie będę go "ograniczać", czy mam prawo nie którym zachowaniom się sprzeciwić. Miałam takie przekonanie, że mogę w ten sposób naruszyć jego prywatność. Że wyjdę na zaborczą żonę - czego bardzo nie chciałam. Mój mąz mnie tu "przerobił" - często podkreślając, że czuje się ze mną dobrze, bo ja go nie kontroluję, nie sprawdzam. I stało się to dla mnie jakimś tam punktem honoru, by tego nie robić i wzorem dobrej żony.
Gdybym całe lata wcześniej wysłuchała tego wykładu - poczułabym się w prawie by "skontrolować" w sensie otwarcie powiedzieć, co czuję, co mnie niepokoi, ale też sprzeciwć się takim zachowaniom, które godzą w nas jako małżeństwo.
Poziom mojej niepewności, i niewiedzy gdzie tak naprawdę przebiegają granice, i co jest normą doprowadziły do tego, że gdy odkryłam że mąż ogląda pornografię uznałam, że nie wolno mi w to ingerować. Bałam się zacząc rozmowy - bo sądziłam, że będzie to kontrolą. Nie wiedząc co mogę zrobić zaczęłam szukać informacji. Dowiedziałam się pokrótce, że jest to normą, wszyscy mężczyźni tak robią, a jeśli mam z tym problem, to jestem zahamowana, mam kompleksy, jestem nienowoczesna i chcę kontrolowac męża i nie chcę mu dac przestrzeni. I że jeśli mąż się ode mnie odsuwa w pornografię, to moja wina, bo czymś go do siebie zrażam - i on dlatego "musi" oglądać pornografię. I że to dobrze, że tak robi, bo inaczej zacząłby mnie zdradzać. Gdy w końcu zdobyłam się na odwagę, by jednak mężowi powiedzieć jak się z tym czuję, i że rani mnie to, gdy on się ode mnie odsuwa, koncentrując się na innego rodzaju aktywności - od męza usłyszałam dokładnie to samo.
Czułam się wtedy jakbym została doktkliwie pobita. Wszystkie moje uczucia były niewłaściwe, okazało się, że jestem jakąś zaborczą wariatką, która chce kontrolować męża, i w dodatku nie umie być dla niego atrakcyjna. Przytłaczało mnie poczucie winy.
Dopiero po jakimś czasie zaczęłam dokopywac się informacji czym jest pornografia, kojarzyć różne fakty. Trafiłam na artykuły ukazujące problem pisane inaczej. Wszystkie były ze stron katolickich lub pisane przez osoby związane z wiarą. Co mieszało mi w głowie, bo sądziłam, że może w takim razie problem jest w tym, że ja jestem wierząca i religijna i dlatego nie potrafię podejść do tematu "na luzie". Mój mąz to przekonanie we mnie wzmacniał, mimo, że przeciez oboje byliśmy wierzący. No ale z moim mężem działo się źle, nawet, gdy zaciskałam zęby i próbowałam udawać, że wszystko jest dobrze, dopasowywać się, być tolerancyjna i nowoczesna. Z nim się działo źle. Z nami. Ze mną. I myślałam, że wystarczyłaby zmiana mojego podejścia, naprawdę bardzo próbowałam.
Gdyby nie to, że mój mąż miał moment gdy zaczął być wobec mnie uczciwy, całe lata żyłabym z poczuciem winy. To od niego dowiedziałam się, że nie jestem niczemu winna, że on ma taki problem od dawna - na długo zanim mnie poznał. Wiele kobiet nie ma szansy tego się dowiedzieć od nikogo, a już od męża w ostatniej kolejności i latami żyją w poczuciu niższości, tego, że z nimi jest coś nie tak.
Sądzę, że gdybym czuła się w prawie do "kontroli" czyli tego co się nam wmawia że jest kontrolą, choć nią nie jest, bo jest zdrową normalną reakcją, problem w naszym małżeństwie zostałby nazwany szybciej - a przede wszystkim ja nie przeszłabym przez całe to piekło, które przechodziłam i przez które przechodzi wiele żon mężczyzn uzależnionych od pornografii.
Podobnie rodzic nadzorujący to, co dziecko ogląda w sieci, aktywnie tym zainteresowany, nie kontroluje go, a wypełnia swoje obowiązki rodzicielskie. Sądzę, że nie nazwiemy kontrolą towarzyszenia czterolatkowi na placu zabaw - bo jest to sprawowanie opieki. A jej brak byłby zaniedbaniem. Sieć dla dzieci jest znacznie bardziej niebezpiecznym miejscem, a jednak wiele dzieci, także bardzo małych przebywa tam bez opieki. W imię tego, aby nadmiernie nie "kontrolować" dzieci, bo to szkodzi, bo rodzic przekracza granice.