Małgosiu, podobne emocje przy spotkaniach z mężem zdarzają się także mi. Zarówno radość ze spotkania, z rozmowy, z dostrzeżenia jego emocji... jak i palący ból po spotkaniu.Małgorzata Małgosia pisze: ↑03 sie 2020, 18:15 Dawno mnie nie było. Bo zupełnie nic się nie dzieje. Żyję sobie, staram się zmieniać, poznawać siebie, swoje dotychczasowe schematy, jestem w 12 krokach.
Z mężem zero kontaktu. Aż do dzisiaj.
Od czasu, gdy mąż się wyprowadził, takich pozytywnych spotkań, gdy mąż rezygnował z wrogiej postawy wobec mnie, było u mnie kilka. Postanowiłam się nimi cieszyć, gdy się zdarzają. Najbardziej zapamiętałam wspólną mszę w naszym kościele. Wtedy udało mi się pozostać przy radości także po naszym spotkaniu. Ostatnio jednak straciłam swoją chwiejną równowagę i parę minut przebłysku rozbiło mnie emocjonalnie... Przytulam cię mocno.
Uczę się być dla siebie wyrozumiała, oduczam się obwiniania siebie za to, co czuję, nie uciekam od siebie, gdy emocje, które odczuwam są trudne, nie zagłuszam ich, towarzyszę w nich sobie i staram się być w nich obecna. Nie potrafię jeszcze tego wszystkiego. Ale coraz wyraźniej widzę, że nie tylko mój mąż nie radzi sobie z trudnymi emocjami, ja także. I w sumie nie ma znaczenia, w co każde z nas przed emocjami uciekało.
To czym chcę się z Tobą podzielić, to moje najnowsze odkrycie. Wczoraj Nirwanna poleciła "Patologię duchowości". Zamówiłam sobie od razu audiobooka i od wczoraj słucham. Jest tam fragment, który bardzo mocno mnie poruszył, bo bardzo mocno mnie dotyczy. Pomyślałam też, że może być pomocny dla Ciebie. Spróbuję go podsumować.
Myśl przewodnia jest taka, że dopóki nie potrafimy dobrze zająć się sobą i dobrze kochać siebie, to nasza pomoc dla innych także nie będzie zdrowa, ani nawet wartościowa, choćbyśmy nawet wciąż nic nie robili, a tylko zajmowali się innymi i pomaganiem im. W pierwszej chwili poczułam niezgodę i miałam poczucie, że to raczej ocena i do tego niesprawiedliwa. Wiem już, że gdy rodzi się we mnie tego rodzaju sprzeciw, to jest to coś, przy czym warto się zatrzymać. No więc się zatrzymałam. Nie jest to ocena, to prosty fakt, który trudno mi było w pierwszej chwili przyjąć. Mój opór wynikał z samoobrony, bo oznaczałoby to, że bardzo duża część mnie, którą oceniałam jako pozytywną, jest bez wartości. Jest.
Przyjrzałam się tej mojej pomocy. Tam, gdzie byłam gotowa służyć innym pomocą w obszarach, które sama w sobie przepracowałam i w których sama najpierw zaopiekowałam się sobą, tam potrafię dobrze i skutecznie pomóc. Cała reszta jest do kosza. Tej reszty jest bardzo bardzo dużo.
Jest też inny aspekt takiej pomocy, gdy próbujemy "opiekować się" innymi, doprowadzając ich do szewskiej pasji. Przypomniały mi się wszystkie te momenty, kiedy wkurzałam się na męża, za to, że on się wkurzał na mnie, lub gdy czułam.się odrzucona, a ja tylko "chciałam pomóc". U księdza to opowieść o osobie, która przyjeżdża do nas w gości i szykujemy dla niej cały plan, kiedy i ile czasu odpocznie po podróży, co zje, gdzie z nią pójdziemy, co pokażemy.
Ja zauważyłam jeszcze jeden aspekt, gdy pod pozorem troski, opieki, pomocy, chowałam zupełnie coś innego. Przykład? Jedziemy samochodem, już długo. Zaczynam niepokoić się, że zbyt długo mąż nie miał przerwy. Sądzę, że ze względów bezpieczeństwa powinien ją sobie zrobić. I czy o tym mówię wprost? Ależ skąd, ubieram swoją obawę w troskę. Kochanie, a może chcesz odpocząć, a może zatrzymać się na kawę? A może jednak potrzebujesz przerwy? A potem oczywiście czuję się urażona, że mąż odrzuca moją troskę i się wkurza i nadal jestem zaniepokojona moimi obawami, których przecież wcale nie wyraziłam... Tu w duchu krzyczę w imieniu mojego męża (łaaaaaaaa...czy ta kobieta z fotela obok mogłaby zniknąć...)
Dobrze, że mogę zaufać Panu i zdać się na prowadzenie Maryi, bo gdy tylko z czymś sobie radzę lepiej, odkrywam nowe obszary swoich pokręceń. Sama nigdy bym tego nie udźwignęła. I nie miałabym nadziei, że się z tym uporam. Ale też gdy patrzę na siebie, to coraz lepiej widzę, że w zasadzie wszystkie moje pokręcenia od nieumiejetnosci stawiania granic, ani wyrażania siebie, ani swoich potrzeb, po uciekanie się do pomagania jako sposobu na szukanie swojej wartości, płyną z mojego braku umiejętności kochania siebie, wyrażania siebie, z mojego uważania siebie za gorszą, mniej godną uwagi. Do miłości do siebie jeszcze mi daleko. Słucham księdza Dziewieckiego, który mówi, że można kochać siebie za nic, no i walczę z tym moim głębokim przekonaniem, że na miłość muszę sobie zasłużyć. Widzę też, jak to przekonanie działało destrukcyjnie w moim małżeństwie, jak rodziło niepewność, zgodę na to, na co się nie chciałam zgodzić, ale też zazdrość, niezdolność do otwartego przeciwstawienia się tym zachowaniom męża, które mnie krzywdziły, jak i niezdolność do komunikacji wprost i uciekanie się do manipulacji lub bierności.
Małgosiu, będę dziś modlić się o prowadzenie Maryi dla mnie, dla Ciebie i dla wszystkich kobiet, których kobiecość jest zraniona i które potrzebują pomocy w pokochaniu siebie i odczuciu jak bardzo są kochane. Bo, że jesteśmy kochane bezwarunkowo przez naszego Ojca, nie mam żadnych wątpliwości, choć nie zawsze umiem tą miłość przyjąć.