Kilka pytań o separację

Refleksje, dzielenie się swoimi przeżyciami...

Moderator: Moderatorzy

Ruta
Posty: 3297
Rejestracja: 19 lis 2019, 12:00
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Ruta »

Dobrze czasem przekierować troskę na inne sprawy. Mąż się nie odzywa i jakoś przestało mnie to martwić. Nie napisałam ani jednego
sms-a. Śpię dobrze. Jakoś sobie uświadomiłam, że cokolwiek się z tym moim męzem stanie, to ja sobie i tak poradzę. Nawet jeśłi będzie mi przykro, czy trudno. A z drugiej strony, że jakie by te konsekwencje nie były - to będą jego konsekwencje. Oczywiście, mogą bardzo mocno wpłynąć na mnie i na synka - na przykład gdy mąz spowoduje wypadek w którym ucierpi - ale dopóki nic się takiego nie dzieje ni emusze się tym martwić. I nie mam na to żadnego wpływu.

"Dostałam" kumulację innych problemów - więc też mam się czym innym zająć. I równocześnie sporo różnych zaproszeń na spotkania, spacery jakieś - więc odciągają mnie także pozytywy. Tak mi wszystko w tym odejści od nawrotu współuzaleznienia sprzyja - i do tego za tydzień na terapii będziemy omawiac włąśnie nawroty współuzależnienia. A już dziś prowadzący powiedział, że nawroty są dobre - bo znaczą, że już idę po jakiejś drodze - tej całkiem sensownej :) I dzięki temu mogę mieć nawrót. No jeśli tak na to patrzeć, to faktycznie super :)

Mam też znów takie poczucie, już kolejny raz, by na razie odpuścić modlitwę za męża - i tu mam poważne wątpliwości. No bo wydaje mi się to dziwne. Zwłaszcza, że ostatnio całkiem dobrze mi szła ta modlitwa, choć zdarzały się modlitwy "nawrotowe" powodowane strachem, paniką nawet. Ale zwykle były to całkiem chyba przyzwoite modlitwy? Nie wiem, może na parę dni się wstrzymam skoro tak czuję - i zobaczę.

Czy ktoś z was poczuł kiedyś, by przestać się modlić za mężą lub żonę?
Załamana
Posty: 240
Rejestracja: 03 kwie 2020, 12:55
Jestem: po rozwodzie
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Załamana »

Ruto witam tak miałam też podobnie... właściwie mam bo od czwartku . I ja chwilowa odpuściłam może nie całkiem ale z większości modlitw w męża intencji...probowałam z tym walczyć ale niestety...
elena
Posty: 427
Rejestracja: 14 kwie 2020, 19:09
Jestem: po rozwodzie
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: elena »

Ruta pisze: 11 sty 2021, 21:07 Czy ktoś z was poczuł kiedyś, by przestać się modlić za mężą lub żonę?
Tak, modliłam się egzorcyzmem małżeńskim dość długo, ale czułam takie obciążenie psychiczne czy emocjonalne, trudno to wyjaśnić, byłam zmęczona tą modlitwą i zaczęłam się modlić tylko na różańcu- który daje mi ogromny spokój.
Później gdy również ciężko było mi się modlić za męża, zaczynałam modlitwy w intencji rodziny, małżeństwa itp.zmienialam intencje a potem i tak zawsze wracam do modlitwy za męża 😊
„Kocha się nie za cokolwiek, ale pomimo wszystko, kocha się za nic”. Ks. Jan Twardowski
Szthur
Posty: 51
Rejestracja: 06 lis 2020, 22:35
Jestem: w kryzysie małżeńskim
Płeć: Mężczyzna

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Szthur »

"Czy ktoś z was poczuł kiedyś, by przestać się modlić za mężą lub żonę?"

Tak, nawet bardzo intensywnie bym powiedział. O ile dwie Pompejanki w intencji małżeństwa odmówiłem płynnie o tyle kolejną za Żonę właśnie zacząłem już 4 raz od początku... czarny działa. Przy tamtych też się starał, ale daliśmy radę za to tutaj... Od początku bije tam gdzie boli najbardziej.

Tak z innej beczki. Podziwiam wiarę, intuicję, przemyślenia... Niesamowicie się Ciebie czyta
JolantaElżbieta
Posty: 748
Rejestracja: 14 wrz 2017, 8:03
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: JolantaElżbieta »

Ruta pisze: 11 sty 2021, 21:07
Czy ktoś z was poczuł kiedyś, by przestać się modlić za męża lub żonę?

Tak, ja czułam niechęć i nawet obrzydzenie modląc się za mojego męża i bezsens tego. A potem powiedziałam sobie - przestań się mądrzyć i rób to co do Ciebie należy, a resztę zostaw Panu Bogu. I to działa za każdym razem, gdy nie widzę sensu i potrzeby, bo cóż mnie obchodzi człowiek, który sam wybrał życie bez nas. No to robię co do mnie należy, będąc z natury osobą obowiązkową :-)
Ewuryca

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Ewuryca »

Ja muszę przyznać że mam na odwrót, czyli moje życie ma już niewiele wspólnego z mężem, a po 3 latach od rozwodu on pała większą nienawiścią niż kiedykolwiek wcześniej, a jednak nieustannie odczuwam potrzebę modlitwy za niego, nie umiem wytłumaczyć czemu. Myślałam nawet o próbie rozeznania tego u jakiegoś księdza, ale ostatecznie po prostu idę za tą intuicją bo chyba nie da się komuś zaszkodzić modlitwą, nawet jeśli on jej nie chce.
Ruta
Posty: 3297
Rejestracja: 19 lis 2019, 12:00
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Ruta »

Dziękuję wam. Z całego serca dziękuję :)

Bardzo mi wasze odpowiedzi pomogły. Też czułam, że ta niechęć we mnie do tej modlitwy nie do końca jest moja. Myślę, że na powrót dopuściłam do siebie, tak małymi krokami, niepostrzeżenie, sporo gniewu na męża, na osoby z jego otoczenia, szczególnie te wspierające go w decyzji o rozwodzie, normalizujące branie narkotyków, upijanie się, unikanie odpowiedzialności. I doszła do tego znowu moja własna uraza - w niezdrowej formie.
Uczy mnie to pokory, bo gdy tylko podniosę głowę, pomyslę sobie - nieźle sobie radzę - to widzę, że wcale tak to nie działa. I że to nie ja - bez łaski, modlitwy, czujności raz dwa wracam do punktu wyjścia. I że na stałe trzeba przylgnąć całym sercem do Boga. W moim przypadku, być jak najbliżej Maryi, żyć z Nią - by nie schodzić z dobrej drogi. To ego we mnie nadal mocne, skłonność do myślenia w kategoriach "ja mogę, ja potrafię, ja dałam radę".

Nie pomogło mi, że opłotkami dotarło do mnie, jak moja osoba jest obecnie przedstawiana i omawiana w środowisku, w którym mąż obecnie żyje (nie utrzymuję kontaktu, ale wiele z tych osób to nasi dawni wspólni znajomi, sporadycznie więc coś do mnie dociera, czy tego chcę czy nie). Bo wcześniej byłam przedstawiana jako "ta zła" i niemoralna, co nie warto się nią przejmować, bo szybko sobie kogoś znajdzie, będzie się jeszcze do teg mściła, do tego hipokrytka, bo mężowi "zabrania" używek, a sama z nich korzysta, dziecko zniszczy i małżeństwo zniszczyła i męża niszyczyła, ale na szczęście uciekł - no i oczywiście że biedny mąż ma prawo do szczęścia w takiej sytuacji, więc kochanka i rozwód są w tym dramatycznym położeniu męża usprawiedliwione. Echem tego są składane mi raz na jakiś czas przez męża "życzenia", gdy jest w ciągu, bym znalazła sobie "nową ofiarę".
Od początku ta wizja mnie i naszej małżeńskiej sytuacji nie miała nic wspólnego z rzeczywistością, ale po prawie trzech latach to stało się bardzo widoczne. No bo nie spełniłam "oczekiwań". Więc teraz jak się okazuje: mam archaiczne poglądy, nie chcę zaakceptować, że teraz rozwody są normą i urządzam jakąś dramę, żyję archaiczną wizją, bo narkotyki też już są normą i nie są problemem, problemy mają te osoby, których bliscy nie akceptują używania narkotyków, bo wtedy ci co używają mają wyrzuty sumienia i nie mogą normalnie żyć w domu, i stąd się biorą ich kłopoty. Więc żyję tymi archaicznymi wartościami, i nie chcę zaakceptować, że świat tak nie wygląda - i do tego że teraz są nowe wartości, ludzie dążą do poprawy komfortu życia, by lepiej im się żyło. No i dlatego ze mną nie da się żyć. No bo co to za życie z kimś archaicznym, co świata nie rozumie.

Trochę się wściekłam - bo co bym nie robiła, to i tak wszystko jest przzedstawiane tak, że mąż ma pełne prawo i powody by się ze mną rozwieść i porzucić rodzinę. Trochę poczytałam to jako komplement. Troche więcej zrozumiałam, jak to możliwe, że teraz mój mąż kieruje się w życiu właśnie tym, że sobie coś kupi, że ma "wyższy standard życia", że w końcu go stać (stać, bo nie płaci alimentów dodam - no ale skoro teraz są nowe wartości, to dlaczego nie w sumie, że tak sarkastycznie dodam), że samochód na lewo kupuje, by ukryć przed komornikiem, że jakieś totalne głupoty go cieszą, jakby miał naście lat, typu gadżety. Wydaje się, że to jego głowna wartość teraz, a nigdy takich dążeń w moim męzu nie było. Nadal wydają mi się w nim takim sztucznym zaimplementowanym tworem. Ale też zrozumiałam, że chcącemu nie dzieje się krzywda - mojemu mężowi podoba się taka wizja, bo pozwala mu się usprawiedliwić w tym co robi źle, i czuć się z tym w porządku. Z drugiej strony wiem i czuję, że jest w nim ta część, która nadal widzi, że takie rozumienie życia i nałogów, niemorlanego postępowania to syf, która widzi, że wcale mu te narkotyki nie służą, nawet gdy otoczenie to akceptuje - i że używa ich okresowo tyle i tak destrukcyjnie, że nawet tam musi to ukrywać.

Nie uważam, że dążenie do poprawy jakości życia jest czymś złym. Myślę, że w wielu przypadkach ma sens, jest dobre. Choć prawdą jest, że ja osobiście zawsze zastanawiam się, czy czegoś naprawdę potrzebuję - i zwykle dochodzę do wniosku, że nie. I żyję raczej skromnie. Prawdę mówiąc szkoda mi wkładać tyle czasu i energii w takie materialne dążenia. Więc chodzi mi o to, by nie dążyć do takich spraw właśnie tak - ze wszystkich sił - i nie czuć się źle, jeśli jakoś tam żyje się poniżej tego co świat obecnie uważa za komfort. Tak naprawdę żyje w ten sposób większość ludzi - i dzielą się na tych co są tym sfrustrowani i tych, co nie mają z tym problemu. A patrząc na skalę świata, nie kraju - to żyję na wysokim poziomie mając dach nad głową, bezpieczeństwo, żywność i ubranie. Mając czas i możliwość korzystania z kultury, nawet jeśli chodzę po Bieszczadach, a nie po Alpach i zwiedzam Wrocław a nie Paryż. Mam jakąś taką łaskę, że się tym cieszę i nie czuję takiej frustracji, by mieć więcej niż mam.
Na pewno jednak nie uznaję kompromisów moralnych - poprawy komfortu życia kosztem odejścia od wartości. Choć w tej sferze było w moich różnych pracach różnie i nie zawsze z takich prób wychodziłam zwycięsko. Zdarzały mi się nie tylko kompromisy, ale i dezercje na całego, przymykanie oczu, godzenie się na udział w sprawach, o których wiedziałam, że moralnie są jednoznacznie złe. Niedawno dopiero dojrzałam do tego, by wejść w postawę zero kompromisów w sferze zawodowej. Co zresztą pociągnęło za sobą rewolucję w formie utraty pracy - ale też zyskania czasu na przemyślenie co chcę robić dalej i jak mogę pracować zawodowo, bez kompromisów moralnych.

Postanowiłam zrobić solidny rachunek sumienia, wyspowiadać się, na pewno z tego gniewu, który we mnie się na nowo obudził i tej mojej osobistej urazy (jestem przed rachunkiem sumienia i nie wiem jeszcze dokładnie z jakiego ona źródła płynie, ale ją w sobie widzę, jest że tak obrazowo powiem, jak taki konkretny namacalny obiekt, pływa po wodzie jak spory kolorowy kawał plastiku). No i dalej się będę za męża modlić. Mam nadzieję, że po dobrej spowiedzi opór ustąpi.
teodora
Posty: 118
Rejestracja: 10 wrz 2019, 21:55
Jestem: w kryzysie małżeńskim
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: teodora »

Czy ktoś z was poczuł kiedyś, by przestać się modlić za męża lub żonę?
Ja przestaję modlić się za męża zawsze wtedy, gdy czuję że ta modlitwa zaczyna być kompulsywna i z powrotem wpędza mnie w uzależnienie. Nie chcę być źle zrozumiana. Ale zdarzały mi się chwile kiedy, np fakt ze pomodlilam się krócej, albo 'nie tak intensywnie', albo np odmawiałam nowennę i zasnęłam itp powodował wyrzuty sumienia i strach, że 'no teraz to zawaliłam i mąż sie nie nawróci'.

Miałam kiedyś taką sytuację w życiu, kiedy dopiero odkrywałam, że alkoholizm mojego ojca ma na mnie wpływ, że jest coś takiego jak dda, ptsd. Dodatkowo całe życie rodzina mi wmawiała, że 'tylko ja mogę ojca uratować', 'jak się dla mnie nie zmieni, to już nic go nie zmieni'. Żyłam w takim poczuciu 'nad odpowiedzialności'. Trafiłam wtedy do wspaniałego spowiednika, ktory poradził mi, żebym poprosiła wspólnotę w ktorej wtedy byłam, bądź kogoś innego o to by się modlili za mojego ojca, a ja żebym się nie modliła. Był to taki krok zaufania, że nie moje modlitwy, nie moja kontrola, nie ja spowoduję zmianę życia mojego ojca. Tylko zostawiam to w rękach Boga.

Kiedy poczulam się wolna, wtedy zaczęłam na nowo oddawac mojego ojca Bogu. Teraz robię to samo. Kiedy czuję, że modlitwa staje się uzależniająca, zaczynam wpadac w perfekcjonizm,poczucie winy gdy się nie pomodlę. Robię STOP. Oddaję Bogu męża, wysłałam intencje do sióstr klauzurowych, zamówiłam msze wieczyste, proszę tu na forum o modlitwę i pozwalam, żeby przez chwilę kościół jako moja wspolnota 'niósł' modlitwę za niego, ja wtedy modlę sie np. aktani strzelistymi, albo modlę się w jakiejś innej calkiem intencji. To pozwala mi się uniezależnić, nie traktować modlitwy jak fetysz, albo jakiś magiczny rytuał - co było moim dużym problemem.

Oczywiście zdaję sobie sprawę, że nasza wytrwałość na modlitwie, będzie obiektem ciągłych pokus, żeby odpuścić. W końcu 'na modlitwie bądźcie wytrwali' pisał Święty Paweł, co oznacza, że wytrwała modlitwa jest skuteczna, przynosi owoce, a to oznacza, będzie celem ataków złego. Dlatego to co napisałam powyżej nie jest opisem odejścia od modlitwy. Dzielę się swoim doświadczeniem tego jak moja skłonna do uzależnień natura, potrafi mnie 'przekabacić', żebym znowu się uzależniła od osoby za którą się modlę. I jak sobie z tym radzę, żeby właśnie 'modlić sie dobrze', w wolności i szczególnie stawiając Boga i jego wolę a nie modlitwę jako praktykę na pierwszym miejscu.
Ruta
Posty: 3297
Rejestracja: 19 lis 2019, 12:00
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Ruta »

teodora pisze: 12 sty 2021, 12:48
Czy ktoś z was poczuł kiedyś, by przestać się modlić za męża lub żonę?
Ja przestaję modlić się za męża zawsze wtedy, gdy czuję że ta modlitwa zaczyna być kompulsywna i z powrotem wpędza mnie w uzależnienie.
Dziękuję, za to co napisałaś. Mi także zdarzają się takie kompulsywne modlitwy, gdy modlę się nie w zaufaniu do Boga i w wolności, ale w rozpaczy, strachu, panice. I też jakoś wtedy przesuwa się u mnie akcent, co zależy ode mnie, a co od Boga i od Łaski.
Wtedy jakby dobro mojego męża w moim wewnętrznym postrzeganiu zależy od pilności mojej modlitwy. Choć przecież wiem, czuję, że nie. I że wtedy w modlitwie to siebie stawiam jako siłę sprawczą.

Pomogłąś mi dostrzec, że ta nadodpowiedzialność w modlitwie w życiu duchowym wcale nie musi płynąć z jakiś bluźnierczych rzeczy, grzesznej postawy, a właśnie z niewłaściwej postawy ukształtowanej jeszcze w dzieciństwie. Ja także dostałam w domu rodzinnym w prezencie nadodpowiedzialność. Cokolwiek się działo, ja musiałam "coś robić", reagować, ogarniać. Nikt nigdy poza moją babcią nie powiedział mi, że nie jestem sama, że mogę się zwrócić do Boga (a im byłam starsza, tym bardziej przyjmowałam postawę, że babcia, to "babcia", dużo musiałam przejść, by wrócić do tej postawy, którą babcia próbowała mi wpoić - co zresztą się koniec końców udało, za co jestem jej niesamowicie wdzięczna). Ani, że wcale nie muszę brać na siebie tego co nie jest moją odpowiedzialnością. I faktycznie, modlitwa jest obszarem w którym ta nadodpowiedzialności także się u mnie czasem pojawia.

Jak już o tym myślę, to widzę, że dużo też współuzależnienia jest w tej mojej modlitwie. A niedawno na terapiii rozmawialiśmy o tym, że modlitwa może być zarówno zdrowym sposobem radzenia sobie z trudną sytuacją i uzależnieniem bliskiej osoby, jak i przejawem współuzależnienia. I wtedy od razu na swój użytek pomyślałam sobie - no u mnie to moja modlitwa za męża jest zdrowa. I już dalej o tym nie myślałam. Taaaa... Jakby to ująć... nie ma jak pokora.
Jak już wychodzę poza swoją pychę i swoje rojenia o sobie i patrzę bardziej w prawdzie, to (wstyd przyznać): gdy porzuciłam współuzależnione zachowania i myśli - to jak widzę - zaczęłam prosić w modlitwach Boga, aby to On stał się za mnie współuzależniony i chronił mojego męża i pomagał mu unikać konsekwencji za wszelką cenę. Aż dziwne, że tego wcześniej nie zauważyłam. No coż, widzę, że mam o czym myśleć, i co rozważać - i wcale ta moja spowiedź nie będzie tak krótka, jak sądziłam.

Tak sobie myślę - oddaję tego męża Bogu i oddaję. I ciągle tak w pełni i w zaufaniu oddać nie mogę - szczególnie tej potrzeby kontroli, choćby przez modlitwę. I że tu już nawet nie chodzi o to co mam oddać z męża - ale co mam oddać z siebie. Prowadzący moją grupę mówi czasem, by szukać korzyści - jakie bonusy mam ze współuzaleznionych zachowań. Że tam jest czasem źródło.
W dzieciństwie bonusem było to, że czułam się doceniana, ważna, potrzebna. I stało się to źródłem mojego poczucia wartości. Ale teraz przecież nie słyszę pochwał. To chyba raczej strach i takie mocne uwewnętrznione przekonanie, że jakoś tam jestem w centrum - i to co się dzieje z moimi bliskimi zależy ode mnie. I lęk, że jak odpuszczę, nie będę kontrolować, to moim bliskim grozi niebezpieczeństwo. Jak w dzieciństwie, gdy musiałam wszystkiego pilnować i jakbym no nie wiem, spuściła młodszą siostrę czy brata z oczu i się coś któremuś stało, to byłaby to moja wina. Nie sądziłam szczerze mówiąc, że to jest tak głęboko we mnie zakorzenione, że sięga aż do tego, w jaki sposób się modlę i jaką mam relację z Bogiem. Mówię "Jezu ufam Tobie", ale wciaż są obszary, w których nie ufam. No i proszę - kolejna góra wyrosła przede mną niespodziewanie. No ale ja przecież lubię po tych górach chodzić... 8-)

Bardzo jestem wdzięczna Bogu, i za Sychar, i za Forum, i za wszystkich forumowiczów - i wam forumowiczom także jestem wdzięczna :) Gdy czuję, że gdzieś tam błądzę, gubię się - to dzięki wam, waszym doświadczeniom mogę zobaczyć co tam mi szwankuje, szybciej załapać, mniej błądzić. Dziś u nas pod wieczór w parafii Msza w ramach Kolędy. Ale po Mszy jeszcze zostanę chwilkę, przedstawić naszej Matce i polecić Sychar i każdego Sycharka i Sycharkę. W radosnym i pełnym zaufaniu :)
Ruta
Posty: 3297
Rejestracja: 19 lis 2019, 12:00
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Ruta »

Przyjrzałam się uważnie tym moim modlitwom. Jeśli ktoś za chwilę będzie się ze mnie śmiać - na zdrowie :) Niemal każda kultura ma swoje bajki i opowiastki o tzw. chłopkach-roztropkach, którzy snują głębokie rozważania filozoficzne, by odkryć rzeczy całkowicie oczywiste. Co oczywiście jest powodem do dobrego ubawu. No to dołączyłam do tego zacnego grona ludowych filozofów Zdaje się, że swoją cięzką pracą umysłową zasłużyłam nawet na jakieś wyróżnienie w tej kategorii.

Otóż co zauważyłam? Ze większość moich modlitw jest, na ile mogę to ocenić, zdrowa, że jest w nich ufność, że miło mi się rozmawia w tych modlitwach, dobrze się w nich czuję, udaje mi się często być szczerą, otwierać się. I że problem mam głownie w obszarze modlitwy za męża. Nawet większy niż sądziłam. Naprawdę to robię - proszę Boga, by był za mnie współuzależniony. Że panikuję na całego. Męża może i nawet oddaję - prosząc przy tym o ochronę taką dla niego jakby ten mój mąż był noworodkiem, albo nawet wcześniaczkiem. No i że jest w tym wszystkim mnóstwo mojej pychy, bo ja w tych modlitwach mówię Bogu o swoim planie ratowania męża i co tam dla niego trzeba zrobić, punkt po punkcie. Na koniec jak kwiatek do kożucha dorzucam Niech się stanie Twoja wola, ale gdzieś tam i tak mam wewnętrzne przekonanie, że to ja się na mężu moim znam. Naprawdę nie do końca rozumiem, jak mogłam nie zauważyć wcześniej jak ta moja modlitwa jest współuzależniona. Pisałam już, że na terapii, gdy padł temat modlitwy, od razu z góry założyłam w pierwszym odruchu, że co jak co, ale modlę się za męża dobrze.

Gdy jednak uczciwie dostrzegłam i przyznałam sama przed sobą swoje współuzależnienie w modlitwie - oczywiście powstało we mnie pytanie - dlaczego? Dlaczego moje modlitwy są chore, współuzaleznione, kompulsywne? No dlaczego? Myślałam, myślałam, kombinowałam, aż w końcu przyszło na mnie olśnienie. I nie śmiejcie się (albo dobra, śmiejcie się :) ) ... bo odpowiedź brzmi... ta dam - bo jestem współuzależniona!

Sama nie wiem, co było głupsze: moje pytanie, czy odpowiedź, którą znalazłam. No ale jak to z chłopkami-roztropkami bywa, choć odkrywane przez nich prawdy są oczywiste - nie zmienia to tego, że są one prawdami.

Na razie mój pomysł na przepracowanie tej mojej modlitwy, aby stała się zdrowsza jest taki, że będę rozwijać zaufanie do Boga.

Oraz zmniejszać poziom mojej pychy. Bo w tym wspóluzależnieniu całymi latami utwierdzałam się w tym, że wiem co jest dla mojego męża dobre, jak może się pozbyć nałogów, wyjść z osobistego kryzysu. Cały plan mi się układał, aż powstał z najdrobniejszymi szczegółami. To oczywiście w mojej ocenie był plan idealny, oparty o wiedzę, starannie zdobywaną, pogłębiony o świadectwa innych osób, o modlitwy, plan staranny, sumienny, spójny, oparty na miłości i współczuciu.
Cała nadzieja moja w tym, że Bóg z tym moim planem potraktuje mnie jak dziecko co przychodzi do mamy z rysunkiem, na którym nabazgrało szczerze i w pełnym przekonaniu o swoim geniuszu szkic maszyny do sprzątania domu. Nic tylko do jej budowy przystąpić, przecież wszystko jest, nawet kabelek z wtyczką do kontaktu jest narysowany. Rzecz w tym że nie jestem przedszkolakiem - więc wypada mi Boga przeprosić.
Moja głupota i płynąca z niej głupia naiwnośc w ocenie siebie wciąż mnie potrafi zaskoczyć. A skoro mnie zaskakuje - to znaczy, że nadal moje spojrzenie na siebie dalekie jest od prawdy - i nadal sobie sporo dodaję.

Jakiś czas temu pisałam, latem przed kolejną rozprawą, że modląc się bardzo mocno i z głebi o pomoc w scaleniu mojego małżeństwa poczułam w sercu mocno, że ja absolutnie nie jestem gotowa, ani dojrzała i jeszcze sporo pracy przede mną. Ja nie jestem gotowa. Nie mąż. Wobec tego zaczęłam pracować nad tym, co ja tam kombinuję w tej swojej głowie, w sercu.

Sporo od tamtego czasu myślałam o tym, dlaczego ja chcę powrotu mojego męża. Jakie korzyści spodziewam się osiągnąć, jakie w tym widzę wartości. Dostrzegłam sporo egoizmu i bardzo przyziemnych motywacji: że z mężem po prostu jest łatwiej, że nie mam wtedy całej odpowiedzialności na sobie, bo czasem myśl o tym mnie przytłacza, że radośniej, bo mój mąż ma w sobie coś, co tą radość wnosi, że dla synka lepiej, wiadomo, i dla mnie lepiej, że oczywiście bliskość legalna i bezgrzeszna - więc i przyjemność, której przecież także mi brakuje, że może jakieś śliczne maleństwo, bo gdzieś tam nadal jest we mnie silny instynkt macierzyński, pragnienie dziecka. Że nie będzie we mnie tego smutku i tęskonty z którymi się na codzień mierzę. Że znowu zobaczę mojego męża pijącego kawę na balkonie i wkurzę się, że ustawia na parapecie całą kolekcję kubków i ich nie odnosi. I się przytulę. I przytulę męża. I synka przytulimy. I na wakacje pojedziemy. I będziemy się razem modlić i w Kościele razem będziemy na Mszach.
Wszystko ładnie. I w sumie nie ma w tym nawet nic złego. Pytanie - gdzie w tym wszystkim widzę Boga. I gdzie widzę przestrzeń dla mojego męża. No i tu się okazało, że cały ten powrót mojego męża we mnie jest mocno wypełniony mną, moimi potrzebami, tęsknotami, planami i marzeniami. Przykro mi patrzeć na siebie, gdy patrzę tak "bez kantów". Egoizm. Brak pokory. Pycha. Paskudny zestaw.

Uznałam, że dla odmiany warto więc zapytać się i teraz się staram o to - Panie Boże, gdybyś w swojej Łasce pomógł uzdrowić nasze małżeństwo - to co my będziemy mogli ci zaofiarować, co ja będę mogła ci zaofiarować w tym naszym małżeństwie? Czego od nas, ode mnie Ty chcesz i jakie są Twoje pragnienia? (I póki to nie nastąpi - co ja mogę zaofiarować w czasie kryzysu, który ty Boże pomożesz nam pokonać, gdy taka będzie Twoja wola i w czasie jaki Ty uznasz za właściwy?Czego Boże w tym kryzysie ode mnie oczekujesz?).

Oraz zapytać nawet na razie tak wewnętrznie w tym szczycie kryzysu - mężu, jakie są twoje potrzeby, jak mogę zrobić w sobie przestrzeń na te twoje potrzeby, jak być dobrą żoną dla ciebie, według tych twoich potrzeb, a nie według moich wyobrażeń o twoich potrzebach. Co ja mogę dać, co ty chciałbyś otrzymać? Jak i kiedy byś chciał to otrzymać?

I zauważyłam jeszcze jedną rzecz - i tez niezbyt piękną. Wyszła przypadkiem, w rozmowie na zupełnie inny temat. Nagle zrozumiałam, że nawet myśląc o tym co mąż czuje obecnie, jak się czuje - myślę w sposób instrumentalny. Podporządkowany myśleniu o naprawie małżeństwa. Dowiem się co mąż czuje, to łatwiej mi będzie do niego dotrzeć, zrozumieć i podjąć właściwe kroki. Znów na pozór niby tak jest okej. Ale nie jest okej. Zrobiło mi się przykro - i poczułam, że ja się tym projektem "naprawa małżeństwa" zasłaniam.
Bo mnie tak wewnętrznie interesuje mój mąż i to jak się czuje - tak po prostu. Ale tak się tego boję, że szukam w sobie takich tarcz i zasłon, projektów.

No więc o ile wtedy w sierpniu, gdy wewnętrznie poczułam, że nie jestem gotowa na to, by naprawiać moje małżeństwo, tak w ramach powrotu męża do domu (i nadal gotowa nie jestem) - to, po niemal pół roku myslenia o tym, przynajmniej zaczynam widzieć dlaczego. Wtedy po prostu to przyjęłam, ale kompletnie nie potrafiłam dostrzec co we mnie jest niegotowe.

Nie mam jeszcze pojęcia jak to w sobie przepracować. Główne co za tym wszystkim w sobie widzę - to ogromny lęk przed bliskością, zranieniem. No ale przecież już zostałam zraniona i przeżyłam. Może więc mogę przestać się już bać...
Ruta
Posty: 3297
Rejestracja: 19 lis 2019, 12:00
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Ruta »

Mąż odwołuje na razie wszystkie kontakty z synem, twierdzi, że jest zaziębiony. Zważywszy na jego stan ostatnio, z dużym prawdopodobieństwem jest nadal w ciągu. Aczkolwiek nie wykluczam, że mówi prawdę i po prostu jest zaziębiony. Nie wiem tego. Na pewno jednak wolę taką sytuację, niż to, co działo się kiedyś, gdy mąż wpadał w ciąg i trwała próba sił między mną, a odurzonym mężem. I gdy ja i syn byliśmy narażeni na przemoc, awantury i żyliśmy w stresie i poczuciu zagrożenia i niepewności, a w miarę trwania ciągu agresja męża narastała. Z ciągu na ciąg mąż robi postępy i coraz częściej się na ten czas wycofuje. To dobrze.

Po moim "ataku" współuzależnienia równie nagle jak się to wszystko pojawiło, tak nagle mi przeszło. Trudne doświadczenie. Ale sporo w nim się nauczyłam. I odkryłam nowe jeszcze nie przepracowane obszary współuzależnienia w sobie. Mam takie poczucie zmęczenia trochę. Za każdą górą wyrastają następne. Czasem nawet wyższe.

Tak już bym chciała trochę na te łąki zielone i do tych wód spokojnych. Odpocząć. Od pracy nad sobą także. No ale tak to raczej się nie da. Parę ostatnich dni próbowałam - spotkałam się ze znajomymi, zorganizowałam sobie czas tak, by trochę się zrelaksować, pośmiać, oderwać. Zorganizowałam opiekę do synka na trochę. Na jednym spotkaniu pozwoliłam sobie wypić kieliszek i pół wina, na drugim półtora piwa. Było to miłe i miło spędziłam czas. Aczkolwiek jedna z tych moich znajomych osób w sumie mi bliska, jako jedyna mocno się upiła i to spowodowało we mnie duży dyskomfort. Widzę od jakiegoś czasu, że ma narastający problem alkoholowy - i teraz mam wyrzuty sumienia, że wspólnie z nią piłam alkohol. Chyba jakoś weszłam w takie wewnętrzne oszustwo, jak kiedyś z mężem, że to jej picie skończy się inaczej, w sensie normalnie, umiarkowaną ilością wypitego alkoholu, więc nic się nie dzieje. No ale się stało.

W tym kontekście za to uspokoiłam siebie. Bo mój mąż do dziś twierdzi, że jestem alkoholiczką, bo czasem piję alkohol. O ile gdy zarzuca mi że to ja się odurzam narkotykami, co także zarzuca mi systematycznie - mam pełną jasność, że to bzdura, bo nie sięgam po żadne narkotyki i nawet kawę piję z rzadka, to przy alkoholu często nie byłam pewna.
Wystarczająco dużo na terapii dowiedziałam się o tym, jak wygląda uzależnienie alkoholowe, by przyjrzeć się temu jak piję, co się we mnie pojawia, gdy piję. I z ulgą stwierdzam - normalnie. Żaden z tych mechanizmów się we mnie nie pojawił. Tu już dawno teraputka sugerowała mi, że bardzo mocno przejmuję się opniami męża o mnie i jeśli mąż coś mówi, często zaburza mi to widzenie rzeczywistości i ulegam jego opiniom o sobie, o tym co powinnam, czego nie. I przez to jestem podatna na manipulacje. To prawda, bo gdy tylko wypływał problem używania przez męża narkotyków, mąż wyciągał mój alkoholizm, rozgłaszał go wszystkim i kolejne tygodnie byłam skupiona na tłumaczeniu się, że nie mam takiego problemu. A na stan męża nie było już wogóle przestrzeni, by jakkolwiek o nim porozmawiać. A jeśli próbowałam - słyszałam, że próbuję zamaskowac tym swój problem. I potem jeszcze często mój mąz mówił, że przeze mnie jest nerwowy i źle funkcjonuje. Mimo że był nerwowy i źle funkcjonował przez narkotyki. I alkohol. A ja czułam się kompletnie ogłupiała. Sama już nie wiedziałam co jest prawdą.

W jakimś sensie moja decyzja, że podczas spotkania wypiję trochę alkoholu była takim krokiem do wyjścia z tych opinii męża o mnie i życia według tego, czego ja chcę, a nie kierowania się tym, co powie mój mąż. Odważyłam się wyjść poza wyznaczone przez niego tereny. I sama sobie wyrobić opinię.

Po tych doświadczeniach mam takie poczucie, że dla mnie jeszcze nie jest czas na taki relaks. Że moje oczekiwanie, że zabawa pozwoli mi się trochę zregenerować i odzyskać siły nie sprawdziło się. Raczej zabawa wybija mnie z rytmu pracy nad sobą, modlitwy. Że raczej właśnie jestem w czasie pracy, nie zabawy. I że o ile dbanie o siebie, o swój sen, o wypoczynek jest jak najbardziej w porządku, to tryb zabawa już nie. Dlatego tak wewnętrznie z własnej potrzeby mam zamiar wrócić z powrotem do tego mojego pustelniczego trybu zycia i abstynencji. Dobrze mi w nim i czuję, że robię postępy.
Będę tylko musiała pomyśleć jak szukać tych łąk zielonych i wód spokojnych, czyli takiego głębszego relaksu i odpoczynku, wykraczającego poza wentylowanie emocji, zrzucanie napięcia, czy taką fizyczną regenerację - czyli odpoczynku i relaksu w trybie "pustelnia", a nie "zabawa".


Zdecydowałam się (wiem, że piszę tak kolejny raz) nie odkładać już więcej zgłoszenia sprawy niealimentacji w prokuraturze. Poprzednim razem zmiękło mi serce, gdy mąż mówił, że obawia się, że będzie mieć sprawę, że pójdzie do więzienia. Wtedy uznałam, że nie jestem gotowa na kroki, które naprawdę mogą do tego doprowadzić. I że to będzie przesada z mojej strony.

Jednak od tamtej pory obserwowałam męża i czekałam, co on wobec takiej mojej postawy zrobi. Czy w jakikolwiek sposób po okazaniu przeze mnie dobrej woli i troski, on także okaże swoją dobrą wolę, na przykład starając się w większej części wywiązywać z alimentów. Nawet nie oczekiwałam, że z całości tego co jest zasądzone, choć wcale nie jest to bardzo duża kwota. Niestety tak się nie stało. Mąż w styczniu po prostu nie przekazał żadnych alimentów w terminie.

Po upływie terminu napisałam mężowi, że zgłaszam sprawę do prokuratury wobec tego. Mąż odpisywał najpierw jakieś głupoty, że przesłał pieniądze pocztą, a potem następnego dnia przyjechał i wpłacił połowę należnej kwoty, jak nigdy dotąd. Wtedy właśnie powiedział, że jest zaziębiony i nie będzie wchodził (i od tamtej pory się tej wersji trzyma). Zbyt krótko go widziałam, by być w stanie ocenić jego stan.

Bardzo się przez siebie samą przegryzałam i ze sobą gryzłam - co dalej. W końcu zdecydowałam, że nie chcę dalej takiej sytuacji. Że naprawdę nie jestem zobowiązana do tego, by sama utrzymywać synka. Że jest mi trudno finansowo. Że z trudem wychodzę z długów, z którymi zostałam po wyprowadzce męża - powstałych podczas naszego wspólnego życia, w dużej mierze, gdy mąż po prostu nie pracował - i które nadal spłacam ja. Że wpadam przez to z miesiąca na miesiąc w niewielkie, ale jednak nowe długi, które przecież będą narastać, jeśli nic się nie zmieni. Że muszę rezygnować z większości swoich zupełnie normalnych i uzasadnionych potrzeb, że mnie to frustruje. I że tolerując taką sytuację działam na szkodę swoją i dziecka także. Męża również - bo ma więcej pieniędzy na odurzanie się. Napisałam mężowi szczerze, że nadal nie chcę, aby sprawa alimentów znalazła finał w prokuraturze i jestem otwarta na porozumienie. Ale jeśli nic nie uzgodnimy w ciągu tygodnia - złożę zawiadomienie.

Jest we mnie teraz takie przekonanie, że nie będzie to przecież nic złego. To nie ja postąpię niemoralnie korzystając z ochrony przewidzianej prawem, to mój mąz postępuje niemoralnie, łamiąc prawo, a przede wszystkim unikając swojej odpowiedzialności. Wcześniej też tak sądziłam, jednak za każdym razem, gdy czułam, że mam dość, że mąż wykorzystuje moją postawę, to jednak mój mąż robił coś, by we mnie takie przekonanie osłabić. By zrobiło mi się go żal. I to za każdym razem działało.

Prawda jest najwyraźniej taka, że gdy tylko mąż chce, wciąż potrafi mną manipulować, zna mnie, wie na jakich nutach można na mnie grać. Prawda jest jednak również taka, że we mnie jest nadal coś, co jest gotowe do współpracy w tym obszarze. Zdaje się, że wciąż żyję jakimś złudzeniem, że jeśli będę łagodna i wyrozumiała, to stworzę mężowi okazję do poprawy, przemyślenia swojej postawy, nawet jeśli nie wobec mnie, to wobec dziecka. Znów mylę podłogę z sufitem, bo przecież nie do mnie należy "zapewnianie dziecku ojca" i zabieganie o to, by ojciec był odpowiedzialny. I okłamuję się co do stanu męża - wiem przecież z tylu róznych źródeł, że łagodność, wyrozumiałość, to nie są postawy sprzyjające zdrowieniu osób uzależnionych.

Szukałam i nadal szukam odpowiedzi na pytanie, jakie są obecnie potrzeby mojego męża w naszej relacji i jakie są jego potrzeby tak generalnie. W głowie mi dźwięczą cały czas słowa księdza Dziewieckiego, że potrzebą uzależnionej osoby jest to, by była kochana twardą miłością, taką która nie pobłaża i nie zwalnia z odpowiedzialności, nie chroni przed konsekwencjami. Zdaje się, że przede mną kolejny krok w stronę pokonywania współuzależnienia i reagowania w sposób zdrowy - chroniący mnie i dziecko, ale pośrednio także męża. Bardzo trudna jest ta twarda miłość - i bardzo trudno mi taką postawę w sobie budować. Każdy kolejny krok jest wbrew mnie, obarczony strachem, wątpIiwościami, bezsennością, zamartwianiem się.

Trudne jest też nie uciekanie od prawdy o tym, czym jest nałóg. I współuzależnienie. I jest też pokusa, by się zatrzymać, nic nie robić, poczekać. Zacisnąć zęby i żyć z tym co jest. Ale ja tak w dobrej wierze i niewiedzy robiłam całe nasze małżeństwo - i było tylko gorzej, a nałóg męża się pogłębiał i pogłębiał. Ale teraz mam wiedzę, rozumiem mechanizmy nałogu i współuzależnienia także, nie mogę więc zasłonić się tym, że sądzę, że jak będę miła i wezmę na siebie więcej, to mąż to doceni, wzruszy się i ogólnie się mężowi się poprawi.

Myślę, że całkiem dobrze rozeznałam tą sytuację. Naprawdę starannie, wszechstronnie. Ale nadal jest we mnie dużo wahania, wątpliwości. Nawet sporo także takiej wewnętrznej niechęci do działania. Znam to doskonale - za każdym razem, gdy miałam zrobić kolejny krok, by odejść od jakiegoś współuzależnionego zachowania, mechanizmu, właśnie tak się czułam. Nawet to moje napięcie wewnątrz mnie jest identyczne.

Będę bardzo zobowiązana za modlitwę w mojej intencji. Brakuje mi chwilowo takiej wewnętrznej siły. A bardzo jej potrzebuję.
elena
Posty: 427
Rejestracja: 14 kwie 2020, 19:09
Jestem: po rozwodzie
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: elena »

Ruto, idąc dziś na mszę czytałam sobie po drodze Twoje wpisy, więc Twoją prośbę o modlitwę zabrałam ze sobą.
Dostrzegam kilka podobieństw do siebie, na pewno mam takie samo podejście do zabawy jak Ty, nie czuję się na siłach, aby uczestniczyć w spotkaniach towarzyskich przy alkoholu, nie chce na siłę się bawić i pokazywać otoczeniu, że mam się dobrze bez męża. Zdecydowanie lepiej się czuję sama ze sobą lub poprostu z najbliższymi z rodziny, pijąc kawę i zajadając szarlotkę. Albo wolę pójść do Kościoła i tam odzyskać spokój. Tryb „pustelni” bardziej do mnie przemawia w chwili obecnej. Tryb „zabawy” kojarzy mi się z moim mężem, naszym narzeczeństwem (z mężem poznaliśmy się w czasie zabawy, „w tańcu”, tańczyliśmy dużo, słuchaliśmy muzyki, z małym synkiem tez tańczyliśmy). Dlatego obecnie potrzebuje takiej samotni, nie wiem czy kiedykolwiek jeszcze zapragnę rozrywki, jedynie zabawa z dzieckiem i wszelkie formy aktywności z nim dają mi radość (jak choćby jazda na sankach, lepienie bałwana).
Rozumiem tez Twoje pragnienia związane z powrotem męża, pisałaś o chęci posiadania drugiego dziecka, jakiś czas temu miałam ogromny przyplyw macierzyńskich uczuć, tworzyłam w głowie scenariusze, ze z mężem stworzymy ładną rodzinkę z gromadką dzieci (ja już nie chciałam tylko dwójki, ale nawet trójkę albo i czwórkę). Wtedy tez słuchałam ks. Teodora i w czasie rozważań usłyszałam, ze czasem kobieta tak bardzo pragnie potomstwa, ze jest gotowa na wszystko byleby zostać matką i z tego swojego pragnienia czyni bożka. Od tego czasu uważam, aby jakiekolwiek moje pragnienie nie stało się przypadkiem takim bożkiem. I już nawet nie myśle o tym, że nie mam więcej dzieci. Poza tym w moim otoczeniu jest kilka dziewczyn w wieku 30-40, które nie mają ani męża, ani dzieci.
„Kocha się nie za cokolwiek, ale pomimo wszystko, kocha się za nic”. Ks. Jan Twardowski
Caliope
Posty: 3013
Rejestracja: 04 sty 2020, 12:09
Jestem: w kryzysie małżeńskim
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Caliope »

Ruto, bardzo w twoim poście wychodzi współuzależnienie. Dalej istotna jest opinia męża, tak bardzo krzywdząca, nieprawdziwa. Osoba która się upiła na twoim spotkaniu, jest za siebie odpowiedzialna, ale wiem że ty masz z tyłu głowy, że w takim stanie twój mąż jest agresywny, i stad ten dyskomfort,ale jego tam nie było, a ty masz prawo wypić i się bawić, jak masz ochotę. Nie musisz być pustelnikiem, aż czuję twoje poczucie winy za wszystko. Nie ma też co się zastanawiać jakie mąż ma potrzeby, bo jak wiesz z terapii głównie opierają się na chęci wypicia lub odurzenia, nie na tych zdrowych potrzebach.
Ruta
Posty: 3297
Rejestracja: 19 lis 2019, 12:00
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Ruta »

elena pisze: 16 sty 2021, 15:21 Ruto, idąc dziś na mszę czytałam sobie po drodze Twoje wpisy, więc Twoją prośbę o modlitwę zabrałam ze sobą.
Dostrzegam kilka podobieństw do siebie, na pewno mam takie samo podejście do zabawy jak Ty, nie czuję się na siłach, aby uczestniczyć w spotkaniach towarzyskich przy alkoholu, nie chce na siłę się bawić i pokazywać otoczeniu, że mam się dobrze bez męża. Zdecydowanie lepiej się czuję sama ze sobą lub poprostu z najbliższymi z rodziny, pijąc kawę i zajadając szarlotkę. Albo wolę pójść do Kościoła i tam odzyskać spokój. Tryb „pustelni” bardziej do mnie przemawia w chwili obecnej. Tryb „zabawy” kojarzy mi się z moim mężem, naszym narzeczeństwem (z mężem poznaliśmy się w czasie zabawy, „w tańcu”, tańczyliśmy dużo, słuchaliśmy muzyki, z małym synkiem tez tańczyliśmy). Dlatego obecnie potrzebuje takiej samotni, nie wiem czy kiedykolwiek jeszcze zapragnę rozrywki, jedynie zabawa z dzieckiem i wszelkie formy aktywności z nim dają mi radość (jak choćby jazda na sankach, lepienie bałwana).
Rozumiem tez Twoje pragnienia związane z powrotem męża, pisałaś o chęci posiadania drugiego dziecka, jakiś czas temu miałam ogromny przyplyw macierzyńskich uczuć, tworzyłam w głowie scenariusze, ze z mężem stworzymy ładną rodzinkę z gromadką dzieci (ja już nie chciałam tylko dwójki, ale nawet trójkę albo i czwórkę). Wtedy tez słuchałam ks. Teodora i w czasie rozważań usłyszałam, ze czasem kobieta tak bardzo pragnie potomstwa, ze jest gotowa na wszystko byleby zostać matką i z tego swojego pragnienia czyni bożka. Od tego czasu uważam, aby jakiekolwiek moje pragnienie nie stało się przypadkiem takim bożkiem. I już nawet nie myśle o tym, że nie mam więcej dzieci. Poza tym w moim otoczeniu jest kilka dziewczyn w wieku 30-40, które nie mają ani męża, ani dzieci.
Eleno, bardzo dziękuję ci za modlitwę. Zdaje się, że wymodliłaś mi łaskę dobrej i adekwatnej do mojej sytuacji zabawy :) Z dziećmi właśnie - bo tak spędziłam ostatnie trzy dni. Na "górce", marznąc, ciesząc się śniegiem i ciągając sanki - i na karmieniu dzieciaków i na planszówkach. Wspaniały dobry czas. I to mnie tak wymęczyło, że aż mi dodało sił :)

Na razie nie potrafię do końca powiedzieć, co dokładnie nie odpowiada mi w "dorosłej zabawie". Ale zdaje się, że generalnie idea relaksowania się przy alkoholu przestała do mnie przemawiać. Alkohol mnie nie relaksuje. Ani nie sprawia, że się lepiej bawię. Raczej mnie te "dorosłe" spotkania wybiły z mojego rytmu, niż pomogły mi w relaksie. Nie chodzi o to, że mam coś przeciwko piciu alkoholu, czy uważam że jest zły, jeśli jest używany z rozsądkiem. Ale chwilowo forma "zabawa z alkoholem" nie jest dla mnie, raczej mnie stresuje - a czy będzie jeszcze kiedyś dla mnie atrakcyjna, nie wiem...

Zauważyłam w sobie to, o czym napisałaś, że to moje pragnienie dziecka jest na granicy rozsądku. I że niektóre moje pomysły są już poza tą granicą. Szczerze mówiąc świtało mi nawet, by uwieść mojego męża. Niby nic złego - w końcu kogo miałabym uwodzić, jeśli nie własnego męża. No ale poczynanie dzieci w kryzysie małżeńskim, z takiej właśnie potrzeby macierzyństwa, nie jest dobrym pomysłem.
Szukam innych form realizowania tego mojego macierzyństwa. Dokonałam adopcji duchowej dziecka poczętego - i modlę się codziennie w intencji tego maleństwa i jego rodziców. Staram się wspierać modlitwą znane mi rodziny, modlić się za te, które są obecnie szczęśliwe, o ochronę dla nich i za te w kryzysach. No i widzę, że czas z dziećmi to jest to. Także mi pomaga. Tęsknota za macierzyństwem pozostaje we mnie, ale już w zdrowych granicach, choć czasem boli. Chyba muszę ją w sobie zaakceptować.
Trochę takiego twórczego przerabiania niespełnionego rodzicielstwa uczę się od naszego proboszcza, który otwarcie mówi, że ma taką wewnętrzną potrzebę bycia ojcem. I w naszej parafii dzieci i rodziny są bardzo zaopiekowane - proboszcz jest wobec nas wszystkich bardzo ojcowski :)
Ruta
Posty: 3297
Rejestracja: 19 lis 2019, 12:00
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Ruta »

Caliope pisze: 16 sty 2021, 17:25 Ruto, bardzo w twoim poście wychodzi współuzależnienie. Dalej istotna jest opinia męża, tak bardzo krzywdząca, nieprawdziwa. Osoba która się upiła na twoim spotkaniu, jest za siebie odpowiedzialna, ale wiem że ty masz z tyłu głowy, że w takim stanie twój mąż jest agresywny, i stad ten dyskomfort,ale jego tam nie było, a ty masz prawo wypić i się bawić, jak masz ochotę. Nie musisz być pustelnikiem, aż czuję twoje poczucie winy za wszystko. Nie ma też co się zastanawiać jakie mąż ma potrzeby, bo jak wiesz z terapii głównie opierają się na chęci wypicia lub odurzenia, nie na tych zdrowych potrzebach.
Caliope - masz rację. Jak nic zaliczyłam nawrót współuzależnienia. Ale i chyba powrót z nawrotu już też. Bo już jest lepiej ze mną - i udało mi się emocjonalnie odejść od zafiksowania na tym, że mój mąż jest w kolejnym ciągu. Nawet się ostatnie dwie noce wyspałam :) Nawroty współuzależnienia mają być tematem mojej najbliższej grupowej terapii - mogę powiedzieć, że przechodząc taki pełnoobjawowy nawrót, do stanu galarety wręcz, sumiennie przygotowałam się do zajęć od strony praktycznej ;)

Natomiast co do alkoholu - chyba obecnie jakoś go nie czuję. Tak dla siebie go nie czuję. Choć jest w tym też wiele napięcia związanego z tym, że mąż "się dowie" o tej mojej lampce wina, czy piwie - i to da mu pretekst do wewnętrznego usprawiedliwiania się w odurzaniu się. Bo tak zwykle było. A także, że da mu to pretekst do oskarżania mnie o alkoholizm i dręczenia mnie tym. Dobrze to wszystko znam - to była jedna z przyczyn, dla których zredukowałam zupełnie alkohol w moim życiu.
Polubiłam przy okazji to moje życie w abstynencji. Mimo w sumie dużych kosztów - w tym utraty znacznej liczby znajmomych i spadku mojej "towarzyskiej atrakcyjności" do zera. Z początku było to trudne, potem poczułam, że to taka tandetna błyskotka raczej, za którą nie tęsknię specjalnie.

To co poczułam ostatnio, to była potrzeba znaleznienia czegoś, co mnie zrelaksuje, pozwoli na odskocznię od myśli o tym, że mój mąż jest w ciągu. Więcej modlić się już bym nie dała rady, nie zaniedbując obowiązków. Nie chcę też przesadzać z postem i innymi praktykami religijnymi. Tym razem potrzebowałam czegoś takiego "z życia".

Te "dorosłe" spotkania niespecjalnie dały mi ulgę, choć miło spędziłam czas i w samej zabawie także nie było nic złego. Możliwe, że bez tej "presji" męża czułabym się z tym wszystkim zupełnie dobrze.
Nie wiem, może ta "presja" mojego męża ma jakiś sens. Bo ona jest bardzo silna tak naprawdę. Mój mąż bardzo emocjonalnie i destrukcyjnie reaguje nawet na podejrzenie jakiejkolwiek używki w moim życiu, czy czegokolwiek, co mogłoby świadczyć o moim romansie - jest wręcz jak smok pilnujący cnoty i dobrego prowadzenia się księżniczki. Zdarza się, że nawet poddaje mnie swoistym próbom. Gdy od czasu kryzysu zdarzyło się, że wspólnie byliśmy na Mszy Świętej, uważnie patrzył, czy ja wstanę do Komunii Świętej. Znam go - gdybym nie przystąpiła, sądziłby, że zapewne mam romans i teraz ma na to "dowód". Widziałam też ulgę u męża, gdy do Komunii szłam.
Jaki w tym sens? Nie sądzę, by mąż zdawał sobie dokłądnie sprawę z tego co tam w nim się rozgrywa - sądzę, że on leci na emocjach, na destrukcyjnych wzorcach zachowań. Ale teraz, jak z tym w sobie trochę pobyłam, to myślę, że mój mąż żyje wewnętrznie rozpięty między nadzieją na to, że możliwe jest życie w czystości i bez używek - a chęcią zgaszenia tej idei czy właśnie nadziei. I ponieważ jesteśmy połączeni, to ta moja "czystość" w wielu różnych obszarach jest dla niego takim promykiem nadziei z jednej strony, a uwierającym cierniem z drugiej. Stąd być może taka jego koncentracja na tym i tyle emocji z tym wszystkim związanych. I moje poczucie, że dla mojego męża mój sposób życia i prowadzenia się ma znaczenie.

Wiem, że nie muszę podporządkowywać mojego życia problemom emocjonalnym mojego męża. Ani jego problemom z używkami i czystością seksualną. Ale mogę takiego wyboru dokonać. Dużo myślę o tym, co znaczy w mojej sytuacji kryzysu małżeńskiego i kryzysu mojego męża i mojego kryzysu z tym związanego także, i mojego kryzysu związanego z moimi problemami też zresztą - bycie "poddaną mężowi". Co Ewangelia jednoznacznie zaleca. Nadal nie wiem...
W abstynencji i czystości i trybie pustelnia nie czuję się źle. Ani nie czuję się źle modląc się za męża. Ani podejmując się pokuty, wynagradzania i zadośćuczyniania za nasz małżeński kryzys. W zasadzie nawet czuję się z tym dobrze. Wiąże się to z odejściem "od świata" radykalniejszym niż dotąd (nawet ostatnio usłyszałam od bliskiej mi bardzo osoby, że ja żyję archaicznie i archaicznymi wartościami), ale tego "świata" wcale mi tak bardzo nie brakuje. Zawsze gdzieś raczej krążyłam po jego obrzeżach, niż w centrum. W dobrych latach naszego małżeństwa też nie byliśmy specjalnie światowi, część osób miała nas za takich trochę "świrów".

Myślę, że muszę dobrze to wewnętrznie przepracować. Bo mogę żyć w czystości a także abstynencji w sposób zdrowy, na mocy mojego wolnego wyboru - ale też w sposób współuzależniony, z lęku przed mężem i jego presją, opinią, odwetem, destrukcją. O ile czystość mam już póki co jakoś przepracowaną (chyba w kryzysie małżeńskim, to pierwsze co potrzebuje przepracowania, no bo jednak mocno się wiąże z wiernością), o tyle przy abstynencji zataczam koła.

Pierwszy czas mojej abstynencji był podjęty ewidentnie z powodów współuzależnieniowych. Drugi trochę mniej. A teraz pracuję nad kolejnym. I nad tym, by właśnie jak najzdrowiej w to wejść. Ale nie. Pomaga mi świadomość, że wcale - tak jak piszesz - nie muszę tego robić. Ale mogę. Tylko wciąż nie wiem, czy chcę. Ani czy to ma jakikolwiek sens, czy moje przeczucia są tylko przejawem mojego życzeniowego myślenia. Czy to ma sens i jaki ten sens jest dla mnie, dla męża, dla małżeństwa?
ODPOWIEDZ