Kilka pytań o separację

Refleksje, dzielenie się swoimi przeżyciami...

Moderator: Moderatorzy

Ruta
Posty: 3297
Rejestracja: 19 lis 2019, 12:00
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Ruta »

Dziękuję Avys,
Podobnie jak ty pracuję nad swoją relacją z mamą. Sądziłam, że kto jak kto, ale moja mama nigdy się nie zmieni, ale ja się zmieniam - i ona także. Pracuję też nad swoją relacją z ojcem, i tu także jest inaczej. Dla mnie to bylo jedno z największych zaskoczeń, gdy poczułam w sercu, że uporządkowanie swojej relacji w małżeństwie mam zacząć od uporządkowania siebie, a siebie od uporządkowania relacji w mojej rodzinie pochodzenia. Zwłaszcza, że wydawało mi się to niemożliwe. Prędzej bym uwierzyła w naprawę relacji z moim mężem - choć to działo się w szczycie naszego kryzysu. Nawet wydawało mi się to bardzo głupie. Ale już wiem, że nie było. Rozumiałam czwarte przykazanie, ale uważałam, że w moim przypadku mam pełne prawo uważać, że nie będzie ono mnie obowiązywać - albo, że mogę je sobie zmodyfikować okazując rodzicom cześć na odległość.

Miałam dokładnie taki sam pomysł jak ty na wyjaśnienie mojej mamie obrączki :) Ale zapytałam się siebie w sercu, co mi daje obrączka - przypomina mi, jest znakiem podjętej przeze mnie decyzji w zasadzie dwóch decyzji - decyzji zawarcia małżeństwa z moim mężem i decyzji trwania w tej decyzji, gdy nadszedł bardzo trudny czas i zostałam przez męża odrzucona. I chyba jak się temat pojawi to własnie to powiem - nawiązując do tego co wyjaśniałam jej mówiąc o postawie wierności. Ja mamę trochę przy okazji nawracam, delikatnie przypominam jej dawną postawę, wiarę, którą lata temu porzuciła. Przypominam jej Ulubionego świętego o którym mi opowiadała, gdy byłam mała, błogosławieństwo z Kościoła kolędowe przynoszę - siostra Bałchan ładnie to nazwała tworzeniem przestrzeni.

Z moim tatą także mam coraz lepszą relację, poznaję go po raz pierwszy w życiu jako człowieka. Poznaję jego rany, jego trudności, kim jest. Nawiązuję też kontakt z częścią jego rodziny - a w zasadzie z kobietami, które przeszły podobną drogę jak ja - zostały bardzo poranione w rodzinie i z tego wyszły i nadal wychodzą zwracając się całą sobą do Boga. Historia rodziny mojego taty jest bardzo ale to bardzo trudna, pochodzą z niej niesamowicie, nieprzeciętnie uzdolnieni ludzie, ale od trzech pokoleń niemal nie ma małżeństw sakramentalnych, wszystkie rodziny się rozpadają, mnóstwo dzieci rodzi się i jest porzucanych zarówno przez matki jak i ojców pochodzących z rodziny mojego ojca. Wszystkie osoby wciągnięte w oś tej rodziny wychodzą dotkliwie poranione. Modlimy się więc za przodków, za uzdrowienia ran, za oczyszczenie z grzechów - i to powoli przynosi efekty. Super, że nie jestem w tym sama :) Choć każda z nas podjęła wyzwanie zupełnie sama, jesteśmy z różnych pokoleń, mieszkamy daleko od siebie i nie miałyśmy czasem ze sobą kontaktu od lat - to niezależnie od siebie podjęłyśmy tą samą pracę, i w dodatku jeszcze nawiązałyśmy kontakt. Jeśli jest coś dziwnego i wyjątkowo trudnego do uwierzenia w mojej historii odkąd zdecydowałam się zawierzyć prowadzeniu Maryi - to ta część historii taka jest na pewno. Skoro Bóg uzdrawia relacje w mojej rodzinie pochodzenia, to nie ma takiej relacji, której nie mógłby uzdrowić.

Choć oczywiście łatwo tak mówić - do czasu, gdy nie dostanie się wewnętrznej propozycji do pojedniania z teściami. A jednak... Moje kontakty z nimi są takie jak niegdyś z moimi rodzicami, formalna poprawność po mojej stronie, przy dużym przekraczaniu granic i działań dla mnie szkodliwych z ich strony, krzywdzących słów - bez żadnej rakcji z mojej strony (ja nie umiem wtedy nijak reagować wprost, po prostu jest mi wtedy przykro i trudno mi zrozumieć, że ktoś naprawdę tak robi), wiele pojednawczych gestów po mojej stronie (ale wynikających z potrzeby bycia w porządku, a z nie potrzeby pojednania, bo jednak poczucie żalu po mojej stronie jest zbyt duże, by się szczerze pojednać), przechodzenie nad tym co było krzywdzące do porządku, tak jakby tego nie było (nie z powodu wybaczenia, ale z nieumiejętności rozwiązania tego i omówienia), poczucie skrzywdzenia po mojej stronie i poczucie, że jeśłi ktokolwiek miałby wyciągną rękę - to nie ja, bo nie ja to wszystko zaczęłam...

Będzie więc się działo... O tyle będzie łatwiej, że przeszłam tą drogę ze swoimi rodzicami, tam tych pętli i trudnych spraw było więcej. No i wiem już od czego zacząć - od modlitwy.

A co do męża - no nie wiem jak będzie. Zrozumiałam przy lekturze, że gesty miłości, wykonywane po to, by uzależniony ozdrowiał, poszedł się leczyć, nie mają żadnego znaczenia. I że miłość człowieka, nawet najszczersza, największa, najbardziej bezinteresowna naprawdę nie jest w stanie pomóc uzależnionej osobie w niczym. I gdy czytałam, jak ksiądz opisał swoje własne doświadczenie działania wbrew tej wiedzy wobec bliskiej osoby - zrozumiałam, gdzie jest we mnie to miejsce, które sprawia, że i ja tak robię.
Możliwe, że było to ostatnie miejsce we mnie nastawione na to, że ja zrobię dla mojego męża coś co mu pomoże. Może już w końcu przestanę się pałętać Panu Bogu jak dziecko mamie pod nogami...
Ja w końcu z powrotem w mojej relacji z mężem jestem także dla siebie, nie tylko dla niego. A co to zmieni i dokąd nas zaprowadzi - nie wiem. Ale to jest tak, jakby mnie, współuzależnionej, w moim małżeństwie przez ostatnie lata nie było. A teraz jestem. I czuję, że chcę tak pobyć. Zdaję sobie sprawę z ewentualnych kosztów i ryzka.

Natomiast mam głębokie wewnętrzne poczucie, że mąż niezależnie od tego, czy chce czy nie chce być moim mężem, to nim jest. To motyw obecny w historii Abrahama i Sary, zanim jeszcze dostali nowe imiona. Mąż dwukrotnie wyrzekał się żony i udawał, że nie jest jej mężem i za każdym razem w końcu otrzymywał przypomnienie, że jest mężem. Można powiedzieć, że to stara dawna historia zupełnie innego małżeństwa, ale dla mnie tak nie jest. Małżeństwo jest obiektywnym bytem, niezależnie od tego, jak inni je postrzegają. To dla mnie był jeden z przełomowych momentów, gdy uświadmiłam sobie, że nie muszę walczyć o małżeństwo, o jego utrzymanie - bo ono jest. Problemem nie jest więc, czy jesteśmy i czy będziemy małżeństwem, tylko jak będzie wyglądać nasza relacja. A że oboje jesteśmy w relacjach słabi, każde ze swoich powodów, no to tu jest pole do działania. I pole dla łaski.

Po długim czasie zmagania się z używkami w moim życiu, złożyłam parę dni temu roczny ślub całkowitej abstynencji od alkoholu i nikotyny oraz ślub czystości w intencji uzdrowienia mojego męża z jego nałogów. Pracowałam nad tym od dawna - ale dopiero teraz doszłam do momentu, gdy wiem, że mam szansę takiego ślubu dotrzymać. Czasem wydaje mi się, że moje postępy są szybkie, a czasem widzę jak długo zajmuje mi przepracowywanie różnych rzeczy. Swoje zmagania i te wcześniejsze o czystość i te o wewnętrzną wolność od alkoholu i nikotyny, i koszty jakie poniołam w związku z tym i wszystkie wyrzeczenia jakich dokonałam i jakich w związku z tym dokonam, także ofiarowuję dla męża. To jest dla mnie dość oczywiste, że jeśli chcę męża czystego, sama powinnam być czysta, wolnego od nałogów - ja także powinnam być od nich wolna. Nie próbuję tak "kupić" Pana Boga, szczerze to w intencji męża ofiarowuję, przyjmując, że to dar. Jak to z darem - obdarowany ma pełną wolność, co z darem zrobi. Natomiast mężowi nie zamierzam o tym mówić, to sprawa między mną a Świętą Rodziną. W końcu mam przed mężem swoją własną tajemnicę, a to podobno dobrze być tajemniczą w małżeństwie ;)
Avys
Posty: 220
Rejestracja: 21 cze 2020, 8:31
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Avys »

Ruta, pamiętam swój płacz jak wyszłam z terapii gdzie terapeuta powiedział mi kilkanaście razy że nie mam już męża (to było kilka miesięcy po jego wyprowadzce i zamieszkaniu z kochanką). Nie umiałam tego przyjąć do wiadomości. Płakałam i płakałam. Mój bardzo mądry kierownik duchowy też powiedział mi za jakiś czas to samo- „jest Pani żoną, ale nie ma Pani męża”. On właśnie mówił mi, o okazywaniu miłości przez wierność i że to na tamten czas była jedyna droga. Nikt nie znał wtedy przyszłości- na tamten czas jednak oszukiwałabym się myśląc, że mam męża skoro mnie opuścił, zdradzał, nie kochał, dążył do rozwodu i jeszcze potem stosował przemoc. Serio nie miałam już wtedy męża, byłam żoną ale nie miałam męża. Najlepiej przekonałam się, że nie miałam męża jak po 4 latach umarł. Ja go nie straciłam po śmierci tylko 4 lata wcześniej. Tak naprawdę pierwsze 2 lata po odejściu do kochanki przeżywałam żałobę i to był ciężki czas. Jak umarł to zmieniło się to, że ja przestałam być żoną i ustało nękanie i przemoc. Nie przeżywałam już Jego straty, bo przerobiłam ją wcześniej. Bardzo się cieszę, że nie ma przemocy i że nie muszę się go bać. No i nie jestem już żoną to jest jeszcze dla mnie nowe, ale biorąc pod uwagę, że nadzieja na to, że wróciłby do mnie jako żony była złudna (tak mówił mój kierownik duchowy) to się też z tego bardzo cieszę. Jestem bardzo wdzięczna za to, że przez 13 lat byliśmy szczęśliwym małżeństwem, mamy 3 wspaniałych dzieci. Absolutnie tego nie żałuję a wręcz przeciwnie!! Potem 4 lata kryzysu- też jestem Bogu wdzięczna, bo dzięki temu odkryłam/zaczęłam odkrywać czym różni się prawdziwa miłość od zakochania i idealizowania, zobaczyłam jak zaczyna się prawdziwe oczyszczenie i nawrócenie- bez tego ani rusz. Jestem Bogu wdzięczna za to wszystko- bo z Nim ten kryzys był dla mnie dobry, a bez Boga byłby piekłem!
Oczywiście można by gdybać, że mój Mąż mógłby się nawrócić, wrócić do mnie i moglibyśmy być teraz szczęśliwą i pełną rodziną i to byłoby dobre dla mnie i dla dzieci. Ale tak się nie stało więc takie gdybanie co do mojej sytuacji nie ma sensu. Ogromną wartością jest to, że Bóg szanuje naszą wolność. To jest piękne - wolna wola jest niezbędnym warunkiem prawdziwej wiecznej miłości.
Ruta, mam nadzieję, że zakończenie Twojej historii będzie....z Bogiem. Tak naprawdę jeśli Bóg tam będzie to będzie dobre dla Ciebie. Bóg nie zmusi na szczęście (!) Twojego Męża do powrotu- Twój Mąż może wrócić jeśli tylko sam tego będzie chciał, a Bóg może Mu w tym pomóc.
Lawendowa
Posty: 7663
Rejestracja: 30 sty 2017, 17:44
Jestem: po rozwodzie
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Lawendowa »

Avys, dziękuję Ci za to piekne świadectwo.
"Ty tylko mnie poprowadź, Tobie powierzam mą drogę..."
Ruta
Posty: 3297
Rejestracja: 19 lis 2019, 12:00
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Ruta »

Avys pisze: 12 lut 2021, 14:03 Ruta, pamiętam swój płacz jak wyszłam z terapii gdzie terapeuta powiedział mi kilkanaście razy że nie mam już męża (to było kilka miesięcy po jego wyprowadzce i zamieszkaniu z kochanką). Nie umiałam tego przyjąć do wiadomości. Płakałam i płakałam. Mój bardzo mądry kierownik duchowy też powiedział mi za jakiś czas to samo- „jest Pani żoną, ale nie ma Pani męża”. On właśnie mówił mi, o okazywaniu miłości przez wierność i że to na tamten czas była jedyna droga. Nikt nie znał wtedy przyszłości- na tamten czas jednak oszukiwałabym się myśląc, że mam męża skoro mnie opuścił, zdradzał, nie kochał, dążył do rozwodu i jeszcze potem stosował przemoc. Serio nie miałam już wtedy męża, byłam żoną ale nie miałam męża. Najlepiej przekonałam się, że nie miałam męża jak po 4 latach umarł. Ja go nie straciłam po śmierci tylko 4 lata wcześniej. Tak naprawdę pierwsze 2 lata po odejściu do kochanki przeżywałam żałobę i to był ciężki czas. Jak umarł to zmieniło się to, że ja przestałam być żoną i ustało nękanie i przemoc. Nie przeżywałam już Jego straty, bo przerobiłam ją wcześniej. Bardzo się cieszę, że nie ma przemocy i że nie muszę się go bać. No i nie jestem już żoną to jest jeszcze dla mnie nowe, ale biorąc pod uwagę, że nadzieja na to, że wróciłby do mnie jako żony była złudna (tak mówił mój kierownik duchowy) to się też z tego bardzo cieszę. Jestem bardzo wdzięczna za to, że przez 13 lat byliśmy szczęśliwym małżeństwem, mamy 3 wspaniałych dzieci. Absolutnie tego nie żałuję a wręcz przeciwnie!! Potem 4 lata kryzysu- też jestem Bogu wdzięczna, bo dzięki temu odkryłam/zaczęłam odkrywać czym różni się prawdziwa miłość od zakochania i idealizowania, zobaczyłam jak zaczyna się prawdziwe oczyszczenie i nawrócenie- bez tego ani rusz. Jestem Bogu wdzięczna za to wszystko- bo z Nim ten kryzys był dla mnie dobry, a bez Boga byłby piekłem!
Oczywiście można by gdybać, że mój Mąż mógłby się nawrócić, wrócić do mnie i moglibyśmy być teraz szczęśliwą i pełną rodziną i to byłoby dobre dla mnie i dla dzieci. Ale tak się nie stało więc takie gdybanie co do mojej sytuacji nie ma sensu. Ogromną wartością jest to, że Bóg szanuje naszą wolność. To jest piękne - wolna wola jest niezbędnym warunkiem prawdziwej wiecznej miłości.
Ruta, mam nadzieję, że zakończenie Twojej historii będzie....z Bogiem. Tak naprawdę jeśli Bóg tam będzie to będzie dobre dla Ciebie. Bóg nie zmusi na szczęście (!) Twojego Męża do powrotu- Twój Mąż może wrócić jeśli tylko sam tego będzie chciał, a Bóg może Mu w tym pomóc.
Avys, dziękuję ci za piękne świadectwo miłości, tej w ludzkim wymiarze i tej do Boga.

Coraz bardziej brakuje mi kierownika duchowego, żeby mądrze to wszystko rozeznawać, widzę, że dla ciebie w kryzysie to była duża pomoc. Czuję się teraz dość pogubiona. Ja cały czas czuję, że mam męża. Nie tylko czuję się żoną, ale czuję się żoną mojego męża. Natomiast z powodu tego wszystkiego co robi mój mąż relacja małżeńska nie jest obecnie między nami możliwa i do takiej relacji obecnie nie dążę. Staram się traktować męża po prostu jak drugiego człowieka.
Ja ogólnie ludziom wiele wybaczam, szybko zapominam złe, nie dążę do zemsty, odwetu, staram się pomóc jeśłi tylko mogę. W ludziach widzę ludzi - takich jak ja. Wolę wybaczać niż nosić urazy. Choć czasem wymaga to ode mnie dużo wysiłku. Moi teściowie z którymi miałam dość bliskie relacje, gdy mąż wniósł o rozwód powiedzieli, że nie mam już wstępu do ich domu. Miałam im przywieźć wnuczka, bo mąż nie był w stanie, ale okazało się, że wolą nie widzieć się z wnukiem, niż przez moment widzieć się ze mną. Potem była Pierwsza Komunia Święta dziecka, w pandemii, więc nie było szansy na to, by przyjęcie odbyło się w restauracji. Nawet przez chwilę się nie wahałam, po prostu zaprosiłam teściów do siebie. Usłyszałam od wielu osób, że się w ten sposób nie szanuję, że skoro oni tak mnie potraktowali, to ja powinnam się nimi nie przejmować, niech sobie do Kościoła pójdą, a potem to ich problem. Ale ja nie umiem nikomu zamknąć drzwi przed nosem.
Podobnie jest z moim mężem. Gdy jest odurzony, w ciągu, agresywny - wtedy nie pozostaje mi nic innego, jak się przed nim bronić. I uczę się tego coraz skuteczniej. Natomiast gdy mąż jest trzeźwy, zachowuje się zupełnie inaczej, wtedy nie ma potrzeby obrony.

Ja od terapuetów słyszę, że kochanka jest w takiej fazie nałogu częścią systemu iluzji i zaprzeczeń, a równocześnie współuzależnionego zaplecza, umożliwiającego wspracie w braniu. Że romans w takiej sytuacji to właśnie próba zbudowania sobie kolejnego zaplecza, pozwalającego trwać w nałogu, podtrzymywać swój dobry obraz siebie. I że nie ma to za wiele wspólnego z nami, z naszą relacją. Że to nie jest tak, że uzależniony mąż woli kochankę od żony, a żonę odrzuca. To nie tu jest wybór - on jest uzależniony i wybiera trwanie w nałogu. Gdybym ja to nadal umożliwiała - mąż byłby ze mną, gdy umożliwia to kochanka, jest z nią. Jestem za to cały czas ostrzegana, że jeśli jego obecny system wsparcia się zawali, będzie chciał wrócić, będzie mówił, że kocha i robił mnóstwo innych rzeczy, by mnie przekonać. Znam mojego męża - i jest to prawdopodobne. Sporo czasu poświęcam więc na wewnętrzny trening obrony siebie w takiej sytuacji i nie wpadania w naiwność.

Myślę też, że do czasu, aż mój mąż nie porzuci nałogów, nie podejmie życia w trzeźwości, to żadna jego decyzja nie będzie miała znaczenia. Nawet decyzja o powrocie do rodziny, czy do mnie. Ani decyzja o pozostawaniu z kochanką. To wszystko są tylko pijane widy. Mój mąz nie żyje obecnie, tylko egzystuje. Dlatego nawet modląc się za męża, nie modlę się o jego powrót, ale o uzdrowienie i nawrócenie. Jak będzie trzeźwy (a nie w chwilowej abstynencji) i w prawdzie - wtedy niech podejmuje decyzje. Do tego czasu musze cały czas traktować go jak pijanego - z pijanym się nic nie ustala.
Ruta
Posty: 3297
Rejestracja: 19 lis 2019, 12:00
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Ruta »

A za dwie godziny Msza z Okazji Światowego Dnia Małżeństwa i Dnia Wspólnoty Sychar organizowana przez Sychar. Nie mogę się doczekać.
Tu link do transmisji, dla tych co się nie doszukali.

https://www.youtube.com/watch?v=3Ol4n6HDXCg&t=0s
Caliope
Posty: 3013
Rejestracja: 04 sty 2020, 12:09
Jestem: w kryzysie małżeńskim
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Caliope »

Ruto, terapeuci mają rację, kowalska jest bo jest. To najczęściej jest tak, że ona bierze lub pije razem z mężem, jak padnie, to go jak mamusia podniesie z podłogi i nie ma to nic wspólnego z jakąkolwiek relacją. Nawet wątpię by ze sobą coś robili, bo mąż przez używki i alkohol nie jest w stanie. Pisałaś, że zabolało męża, że wezwałaś policję, nie bolało, a zdenerwowało i przeszkodziło w planie kolejnego napicia, bo ktoś musi być winny by nie było wyrzutów sumienia. Nigdzie nie ma tych uczuć które być powinny, to jest zamknięcie w swojej szczelnej butelce, nic nie wyjdzie poza oprócz złości, frustracji i agresji. Trzeźwy będzie dopiero jak pójdzie na terapię, teraz tak nie jest nawet jak wyjdzie z krwi alkohol i używki.
Avys
Posty: 220
Rejestracja: 21 cze 2020, 8:31
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Avys »

Dziękuję Wam za miłe słowa.

Ruta, z boku patrząc to w tej chwili nie masz męża- opuścił Cię, zdradza Cię z inną kobietą, nie kocha Cię, dąży do rozwodu...czy to można wytłumaczyć Jego nałogami i pijaństwem, czyli że nie wie co robi i tak naprawdę ta kobieta jest tak jak piszesz częścią systemu iluzji i zaprzeczeń? I dlatego można ten fakt niejako ignorować?
Jeśli nałóg Twojego Męża pchnąłby go do kradzieży w sklepach- nie sądzę, żeby ktokolwiek usprawiedliwiał kradzież, bo to tylko część jego systemu nałogu. Uważam, że kradzież nie czyniłaby takiego spustoszenia w Waszym małżeństwie jak cudzołóstwo. Tymczasem Ty jakby przymykasz oko usprawiedliwiając cudzołóstwo nałogiem. To dlaczego nie usprawiedliwiasz też przemocy?
Piszesz, że nie ma między Wami relacji małżeńskiej- to jak to się ma do tego, że Twój Mąż jest obecnie dla Ciebie „mężem”.
Jak Twój Mąż jest trzeźwy i idziecie na sanki z synkiem i spędzacie miło czas. Po tych sankach Mąż wraca do kochanki. Jaki On otrzymuje od Ciebie przekaz? Żona akceptuje kochankę....mąż udaje co prawda, że kochanki nie ma, Ty też traktujesz ją jak chwilową iluzję męża. Porównując to do kradzieży to tak jakby złodziej i sprzedawca udawali, że nic nie zostało ukradzione i byli dla siebie mili. Złodzieja mogę zrozumieć ale sprzedawcę? Zachowując się tak jakby kochanki nie było (a ona jest obecna w życiu Twojego męża bez porównania bardziej niż Ty) wzajemnie się okłamujecie no ale dzięki temu jest miło, można się pośmiać i okazać miłość?? Według mnie nie tylko nie da się tak nic wybudować ale dodatkowo to jeszcze utrwala życie w kłamstwie i oszukiwaniu siebie.
Może przesadziłam to pisząc, bo nie znam się na uzależnieniach, nie czytałam też niestety żadnej literatury na ten temat. Może faktycznie wraz ze zwalczeniem nałogu kochanka po prostu znika i ta kwestia nie uderza w małżeństwo bardzo i dlatego wystarczy to przeczekać i niepotrzebnie nie rozjątrzać. Z tego co piszesz co specjaliści tak mówią...Natomiast czy ta iluzja przeminie jeśli np. pojawi się dziecko? Albo jeśli dojdzie do rozwodu i Mąż weźmie ślub cywilny? Z drugiej strony Twój sprzeciw z pewnością wzmocniłby relację męża z kochanką a tak może to przeminie? Ruta, to takie moje przemyślenia, natomiast Twoja sytuacja mnie przerasta i nie mam pojęcia co bym zrobiła na Twoim miejscu. Życzę Ci pokoju w sercu, dobrych własnych decyzji i prowadzenia Ducha Św.!!
Ruta
Posty: 3297
Rejestracja: 19 lis 2019, 12:00
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Ruta »

Przepiękna Msza i Adoracja, popłakałam się parę razy.
Bardzo dziękuję wszystkim organizatorom, niech Wam Bóg Błogosławi.
Wlała mi się w serce taka radość i ufność :)
Ruta
Posty: 3297
Rejestracja: 19 lis 2019, 12:00
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Ruta »

Potrzebuję się wyciszyć... Mam takie wewnętrzne poczucie niepewności, takie uczucie jakby coś się działo, trudno to ująć, jakby nadchodziła jakaś zmiana - trudno mi nawet określić to przeczucie zmiany, czy to zmiana we mnie? w relacji z moim mężem?... ale też czuję potrzebę modlitwy za moją rodzinę, odpoczynku. Czuję, że dobrze mi zrobi krótka, dwutygodniowa przerwa od forum. Tak czuję, by skupić się na bieżącym życiu, na tym co się dzieje, na modlitwie, także o pomoc - bo czuję się chwilowo wypalona. I zebrac siły, choć nie mam pojęcia na co i po co... Ale nauczyłam się iść za takimi wewnętrznymi podszeptami, jeśli po przemyśleniu uznam, że nie mogą spowodowac nic złego. Tu w najlepszym razie, jeśli żadna zmiana nie nadejdzie i to po prostu moje zmęczenie podpowiada mi ograniczenie wszelkich aktywności - to po prostu odpocznę :)

Bardzo dziękuję za wasze wypowiedzi, pomagają mi - i te wspierające i te krytyczne, te złośliwe też. Moja przerwa nie jest w żaden sposób spowodowana niczyją wypowiedzią. To absolutnie z mojego wnętrza potrzeba.

Pamiętam w modlitwie :)
U mnie w Parafii jest piękny Obraz Matki Jasnogórskiej i tam regularnie zawierzam Matce Sychar, nasze trudne małżeństwa, a także poszczególne osoby i ich troski. Świętemu Józefowi regularnie polecam mężów i ojców - szczególnie tych w kryzysach. Odkąd zaczęłam systematycznie modlić się do świętego Józefa, czuję, że jest mi bliższy. I dobrze mi się z nim rozmawia. A z moim synkiem nadal modlimy się za wstawiennictwem całej Świętej Rodziny, polecając Najświętszej Rodzinie rodziny, także rodziny sycharowskie.

Wracając do Świętego Józefa:
Modlitewna sztafeta za rodziny ze Świętym Józefem na Wielki Post- wystarczy godzina modlitwy - wolnych godzin jeszcze połowa, można zapisywać się także na terminy już zajęte:
http://960godzindlarodzin.pl/

I jeszcze opowiem wam ładną historię, ze Świętym Józefem właśnie. Chodzę z synkiem teraz na rehabilitację. I czekałam pod salą, gdy do poradni wszedł tata z małym chłopczykiem. Ja sobie czytałam książkę o Świętym Józefie, a trochę modliłam się do niego za ojców. Mój chłopiec jest w poradni długo, prawie trzy godziny - ale mam czas dzięku temu na spokojną lekturę i modlitwę. Akurat przeczytałam, że Święty Józef poproszony działa natychmiast. Mały chłopiec był bardzo rozkapryszony, a jego tata bardzo zdenerwowany, na granicy wybuchu. I tak się nakręcali, żal mi było obu. I tak sobie pomyślałam: no Święty Józefie zrób coś, pomóż im... I w pewnym momencie tata, który wyglądał już na bardzo zdesperowanego i coraz bardziej bliżej wybuchu, i coraz bardziej warczał, a naprawdę był nieznośny ten mały, a tata miał chyba za sobą ciężki dzień, po prostu tak nagle tego malucha przytulił. I ten mały, który ciągle po tym tacie jechał (zawsze mnie zaskakuje brak instynktu samozachowawczego u dzieci - myślę, że to że niektóre dożywają pełnoletności jest bezpośrednim i pewnym dowodem na anielską cierpliwość rodziców, anielską, bo człowiek sam z siebie by tyle nie zniósł ;) ) - ten mały nagle się wyciszył i pojawiło się zupełnie inne dziecko. Jak mały wrócił z zajęć, to ćwierkał cały czas do taty i wychodząc powiedział tacie - Wiesz co tata? Ja chcę, żebyś ty mnie tak ciągle przytulał. Rozbroił tym swojego tatę zupełnie - tylko dzieci potrafią tak w jednej chwili zmiękczyć twardego mężczyznę, że w jego oczach, na twarzy pojawia się taka łagodność i taki rozczulony, kochający uśmiech. Nie wiem, czy Święty Józef pomógł w tej sytuacji - ale tak sercem czuję, że tak.
Dziękuję Święty Józefie :) Wstawiaj się za nami.
Ruta
Posty: 3297
Rejestracja: 19 lis 2019, 12:00
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Ruta »

Kochani,
postanowiłam kontynuować czas bez komputera i zaglądać do końca postu na forum tylko w niedziele. Uzyskany czas poświęcam na modlitwę i na adorację, choćby i krótką, ale codzienną. Czuję jak ten rozpoczęty post we mnie pracuje. I nadal staram się zbliżyć do Świętego Józefa, a 19 marca w naszej parafii będzie uroczyste przyjęcie jego figury :) Czym bardzo się cieszę.

Pamiętam o Was w modlitwie i dziękuję za modlitwy w mojej intencji. Dobrego owocnego postu, a jeśli ktoś jeszcze nie podjął żadnych postanowień - albo i nie podjął postu - wcale nie jest za późno :)
elena
Posty: 427
Rejestracja: 14 kwie 2020, 19:09
Jestem: po rozwodzie
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: elena »

Ruto, Twoje postanowienie wielkopostne zainspirowało mnie do zbliżenia do św. Józefa, ciągle mam problem, żeby przełamać się i modlić się za jego wstawiennictwem. Postaram się ograniczyć swój czas spędzany w Internecie na rzecz modlitwy do św. Józefa właśnie.
Otaczam modlitwą! :)
„Kocha się nie za cokolwiek, ale pomimo wszystko, kocha się za nic”. Ks. Jan Twardowski
Ruta
Posty: 3297
Rejestracja: 19 lis 2019, 12:00
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Ruta »

Jeśli ktoś zastanawia się jeszcze na co przeznaczyć wielkopostną jałmużnę - w Katowicach powstaje Centrum św. Józefa. Tu informacje:

https://www.budujemycosdobrego.pl/pl/Aktualnosci

Osoba siostry Anny, która prowadzi projekt, jest jak sądzę najlepszą rękojmią, że każda podarowana złotówka zostanie wydana tak, aby przyniosła jak najlepsze owoce i że tych owoców będzie obfitość :)
Ruta
Posty: 3297
Rejestracja: 19 lis 2019, 12:00
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Ruta »

No to jestem na chwilkę. Dużo czasu spędzam na modlitwie. Mamy z małym przerwę w rehabilitacji, więc mam też trochę przestrzeni, by odetchnąć. Zaangażowanie w post, rezygnacja z internetu i paru innych rzeczy bardzo pomagają mi w wyciszeniu. Udaje mi się nadal zorganizować czas tak, by codziennie uczestniczyć w Eucharystii i znaleźć czas na adorację, i czerpię z tego dużo siły. I spokoju.

Zakończyłam też pierwszy etap terapii współuzależnienia i od razu przeszłam do nowej grupy etapu II. W sumie czuję się z siebie dumna, czuję, że zrobiłam postępy. Raz jeszcze dziękuję wszystkim, którzy pomogli mi w podjęciu decyzji o rozpoczęciu tej terapii. Oczywiście wiem, że współuzależnienie nadal jest moim problemem i nadal terapia i praca nad sobą są mi bardzo potrzebne. I widząc efekty w moim życiu, czuję się do tej pracy pozytywnie zmotywowana.

Zbliża się koniec zimy, więc nie będę mogła już nosić dłużej rękawiczek zimowych widując się z mamą. Czeka mnie więc rozmowa o tym, że noszę obrączkę. Nie mam problemu z tym z nikim innym, wszyscy przyjęli moje wyjaśnienia, z moim mężem włącznie. Nie chodzi o to, że tłumaczyłam się sama z siebie, ale wiele osób mnie o to zagadywało, czemu tak. I nie miałam problemu z wyjasnieniami, nie czułam się zraniona pytaniami. W sumie nawet nie wiem czego się dokładnie boję w tej konfrontacji z mamą. Może po prostu odrzucenia. Może wciąż gdzieś tam w sobie chciałabym, żeby moja mama mnie zaakceptowała - mnie i moje decyzje. Ale w fantazji nadal przychodzę na spotkania z mamą w rękawicach bokserskich, mówiąc, że trenuję boks :) Albo w takich białych rękawiczkach damy, muślinową torebeczką i kapelusiku, tłumacząc, że zafascynował mnie świat przedwojenny ;) Obrona małżeństwa przed sądem, czy przed własnym mężem w kryzysie, to widać nic w porównaniu z obroną małżeństwa przed moją mamą. Niby już wiele razy tłumaczyłam, ale wiem, że obrączka będzie nowym powodem do oskarżania mnie, obwiniania i róznych niemiłych manwerów.

Myślę nadal o tym, czy ja mam tego męża, czy nie mam, staram się to jakoś przetworzyć, zrozumieć. To bardzo złożone. Na pewno jest we mie ugruntowane przeświadczenie o tym, że niezależnie od postawy męża chcę dochować wierności - mężowi. Bo można napisać oględnie - wierności sakramentowi małżeństwa, ale małżeństwa nie zawiera się z sakramentem przecież, ale z żywą realną osobą.
Trudno jest dochowywać wierności komuś kogo nie ma. A ślubowanie objęło więcej - nie tylko wierność, ale i uczciwość i miłość. Wciąż myślę i o tym, co to oznacza w warunkach tak rozległego kryzysu, uzależnienia, poranień, kochanki, decyzji męża o życiu poza małżeństwem i poza rodziną - ta miłość i uczciwość w takiej sytuacji. Wierność jest chociaż jasna :) I nadal mam w sobie więcej pytań niż odpowiedzi.

Myślę jednak, że męża mam. I tak czuję. Męża, którego kocham. Nie kocham mimo wszystko. Tylko po prostu kocham. To dość złożone, gdy patrzę, bo nie jest tak, że jest to tylko decyzja, ale są to również uczucia. I obok wściekłości, zranienia, buntu, różnych trudnych emocji są także te pozytywne uczucia, te w których czuję wobec męża: uznanie, szacunek, współczucie, chęć modlitwy za niego, pragnienie tego by było z nim dobrze, by nie działo się z nim źle, i miłość także. Bezinteresowna miłość, taka, która nie oczekuje niczego. Więc na poziomie miłości jako decyzji chcę być wierna, a na poziomie uczuć - kocham. Tylko nadal po prostu nie wiem, jak ta miłość w kryzysie ma wyglądać, by była miłością mądrą, a nie naiwną.

Rozmawiałam o tym ze spowiednikiem. Nie mam stałego spowiednika, ale przy spowiedzi poprosiłam o naukę i pomoc w rozważeniu mojej sytuacji. Usłyszałam, że skoro czuję się wezwana do wierności, to dobrze robię idąc za tym wezwaniem. Że mąż jest, choć w takiej sytuacji, gdy mąż opuszcza żonę, można powiedzieć, że staje się jej wrogiem i że można się spodziewać, że w swoim kryzysie będzie robił różne wrogie rzeczy, być może nawet gorsze niż te, które robi teraz, cokolwiek robi. Samo opuszczenie żony jest aktem wrogim. I że mogę mieć pewność, że niezależnie od tego, jak potoczą się wydarzenia, Jezus, który mnie kocha, ma dla mnie dobry plan, choć tego planu nie znam i nie zawsze finałem jest to, co po ludzku wydaje się dobrym i szczęśliwym rozwiązaniem. Usłyszałam też, że Jezus wziął swój krzyż w pokorze, nie szarpał się, nie krzyczał - nie macie racji. Był spokojny, cierpliwy, wytrwały i znosił krzyż z pokorą, wybaczając wrogom i tym, którzy go opuścili. Ksiądz przepięknie pomodlił się za mnie do Ducha świętgo o potrzebne mi dary, w tym dar łagodności i cierpliwości.
Nie chcę, by te słowa były źle odczytane - jako wezwanie do zgody na przemoc, bo nic takiego ksiądz nie powiedział. Chodzi o zaakceptowanie kryzysu w jakim jest mój mąż, tego, że on w tym kryzysie może być wobec mnie wrogi - a więc o to, bym nie wpadała w naiwność, nie postrzegała męża jako osoby mi przyjaznej, nie łudziła się, że w kryzysie mogę się spodziewać od niego dobra. Ale też, bym nie poraniła siebie i jego bardziej niż to potrzeba, szarpaniem się, buntem, moją wrogą postawą w odpowiedzi na wrogą postawę.

Mam trudne małżeństwo, męża w kryzysie, siebie wychodzącą z kryzysu powoli - i jest to moim krzyżem. Zgoda na ten krzyż, przyjęcie go, mądre niesienie - czyli niesienie tego mojego krzyża na drodze, którą wytyczył sam Jezus, jest najlepszym rozwiązaniem - dla mnie, dla męża, dla naszej rodziny. Tak to odczytuję. Poczułam się bardzo otrzymaną nauką uspokojona, upewniona, wyciszona.
Dla mnie - już kiedyś pisałam - mój trudny mąż okazał się odpowiedni. Kryzys jaki nas dotknął zmusił mnie do konfrontacji ze sobą, dotknięcia najtrudniejszych spraw, które inaczej leżałyby sobie odłogiem być może do końca mojego życia, zmusił mnie do pracy nad sobą, pracy nad nawróceniem, skonfrontowaniem się z rzeczywistością. Umocniłam się także w wierze. Co z kolei umocniło mnie. Cieszę się, że w sprawie tak dla mnie ważnej, mojej wiary, mojego małżeństwa i mojej rodziny - po wielu bojach, niepokojach udaje mi się iść ze sercem, za wiarą, nie za światem. To jedna z tych rzeczy po ludzku niemozliwych, sama swoimi siłami nigdy nie dałabym rady być wierną, nadal pozostawać w miłości - a to jeszcze mocniej utwierdza mnie w wierze, że mogę z niej brać taką siłę.
Wierzę też, że wiele potrzebnych do trwania w wierności łask dostaję wprost z sakramentu małżeństwa.
Nie przepadam za Panem Pulikowskim, bo w wielu rzeczach się z nim nie zgadzam, natomiast jego maksyma, że małżeństwo mamy nie po to by się zabawić, ale by się zbawić, na pewno w moim przypadku się zgadza. Nie wiem, co mogłabym zrobić jako żona, by w podobny sposób wpłynąć na męża równie zbawczo. Jedyne co mi przychodzi do głowy - to dochowywać przysięgi, wierności, dbać o moją czystość, o abstynencję, modlić się za męża, podejmować uczynki wynagradzające i pokutne - w jakimś sensie być świadectwem, że podążanie za wiarą i wierność są dobrą drogą dla człowieka. Widzę, że mój mąż jest obecnie zachwycony błyskotkami tego świata. Nie wiem, czy takie moje świadectwo wystarczy do nawrócenia mojego męża. Wiem, że mogę wydawać się bardzo naiwna pisząc - zło dobrem zwyciężaj. Ale tak czuję. Dobrem, nie naiwnością.

W realu znów zmiana. Mozolona dla mnie i trudna nauka stawiania granic przynosi efekty w naszej relacji. Dokładnie w tym momencie, gdy ja stałam się wewnętrznie gotowa do podjęcia kroków prawnych w związku z przemocą i niealimentacją - przemoc męża całkowicie ustała i mąż zaczął w większym stopniu wywiązywać się z alimentów. Można to nazwać postępem. Tym bardziej, że we mnie ta gotowość nadal jest - wiem, że przy pierwszym sygnale, że coś jest nie tak, tym razem podejmę radykalne kroki. To takie realne, dobre, mocno osadzone we mnie poczucie. Dobre, dające równowagę, poczucie sprawczości. I mój mąż jest o tym uprzedzony. To spora zamiana - we mnie. Bo do tej pory zmiany w zachowaniu męża usypiały moją gotowość do obrony, zmiękczały mnie i powodowały, że gdy dobre czasy i pozytywne nastwienie mojego męża i jego trzeźwość się kończyły, ja całą pracę nad sobą musiałam zaczynac od nowa. Teraz ta gotowość jest we mnie cały czas i wiem, że w razie czego nie będę się już wahać, ani zastanawiać.

Mąż ponownie podejmując kontakty z synem po raz pierwszy od dawna był wobec dziecka delikatny, szanował jego granice, dał mu czas i przestrzeń, by syn poczuł się dobrze i bezpiecznie we własnym tempie. Podczas kontaktów w grudniu mąż był ciężki, trudno inaczej opisać ten stan, ale przebywanie w jego towarzystwie było przytłaczające, męczące. Teraz taki nie jest. W tym tygodniu odbyły się wszystkie kontakty, w ubiegłym też. Mąż był zaangażowany, uwzględniał potrzeby synka, dbał o jego potrzeby, posiłki, komfort. Naprawdę był obecny, emocjonalnie także, robili dużo różnych fajnych rzeczy, atrakcyjnych dla synka. Mały jest szczęśliwy. Choć mówi, że wie, że to może się skończyć, ale że wie już też, że przy pierwszych sygnałach, że tata znów nie jest trzeźwy, od razu będzie mi o tym mówił i domagał się przerwania kontaktów, by nie narażać się na nieprzyjemności i trudności. Nie wiem, czy realnie sobie z tym poradzi, ale myślę, że będę po reakcjach małego widziała, gdy sytuacja się pogorszy.

Nie wiem z jakiego powodu mąż przestał naciskać, by zabierać małego z domu, mały po takiej długiej przerwie i tym co działo się wczesniej absolutnie nie czułby się w takiej sytuacji w sensie zabierania go z domu, bezpiecznie. Ewidentnie mały woli, by kontakty odbywały się u nas w domu. Inna sprawa, że u taty mały nie ma nic swojego, nie ma tam kolegów i jest jak mówi nuda. Zdarzało się też, że przy kontaktach była kochanka męża, i mały bardzo źle na to reagował, choć w wersji oficjalnej jest to nadal "koleżanka" - to jednak mały był oburzony i zbulwersowany jej zachowaniem wobec taty. Więc z perspektywy syna kontakty w domu są na pewno lepsze, niż bycie wożonym do taty, gdzie mały nie lubi przebywać. Myślę też, że w domu czuje się bezpieczniej.

Mamy też z synem umowę, że jeśli mały zadzwoni, ja wrócę od razu do domu. Bo ja po upewnieniu się, że mąż jest trzeźwy, na czas każdego kontaktu wychodzę. Chodzę na długie spacery, na mszę, na adorację. Wymieniam z mężem tylko niezbędne informacje, bo tak czuję. Choć jesteśmy wobec siebie uprzejmi. Zachowujemy uprzejmy dystans. Mężowi wprawdzie zdarzyły się jakieś drobne przytyki w moim kierunku - ale je zignorowałam. Zdarzyło się kilka spontanicznych miłych słów czy gestów - w sensie zostawienia mi obiadu, nie dotyku, czy coś - i okej, też je przyjmuję, ale nie robię z tego sensacji, nie budzą też one we mnie jakiegoś nadmiernego entuzjazmu jak kiedyś, nadziei. Zdarzyło się też kilka takich wstawek mojego męża, takich zdań rzuconych mimochodem, z których miało wynikać, że żyje obecnie w komforcie. Sądzę, że miało to na celu danie mi do zrozumienia - jestem zadowolony ze swojego życia jakie mam teraz, mam lepiej od ciebie, układa mi się. Sądzę tak - ale tego nie wiem. I nie bardzo chcę w to wnikać. To też więc zignorowałam.

Choć prawdę mówiąc akurat tymi uwagami o lepszym życiu poczułam się trochę zraniona. Potem jednak pomyślałam, że to dziecinada. Okej może i mąż naprawdę się cieszy, że ma wyższy komfort życia, bo ma. Kochanka ma mieszkanie w wyższym standardzie, bardziej prestiżowe, mąż jeździ teraz lepszym samochodem. Gdy tak o tym wspomniał, rzucając uwagi o swoim podziemnym garażu na przykład i jaka to wygoda (nie wspominając o kochance oczywiście, do której ten garaż należy). Moje uczucie przykrości płynęło stąd, że poczułam się wymieniona na garaż podziemny i wyższy standard. Z moim poczuciem wartości widać nadal słabo. A po co tak naprawdę mąż o tym wspomniał nie wiem i się pewnie nie dowiem. A czy byłabym bardziej szczęśliwa mając samochód, garaż czy co tam jeszcze? - niespecjalnie. Jakoś mi nigdy na takich rzeczach nie zależało. Owszem, chętnie miałabym sprawny samochód i prawo jazdy, ale skoro moja sytuacja finansowa na to na razie nie pozwala - to skoro obywałam się bez tego tyle lat i potrafiłam być szczęśliwa - to nadal się obejdę i pewnie będą nadal chwile i dni, gdy będę szczęśliwa. Bez garażu i samochodu. Nie chodzi o to, że ja neguję radość z posiadania takich rzeczy, bo pewnie sama bym się cieszyła je mając. Ale po prostu nie są one priorytetem w moim życiu. Prawdę mówiąc postrzegam je trochę jako uciążliwości. Nigdy nie lubiłam mieć dużo. Nie przepadam też za luksusem. Wolę prostotę i zawsze tak miałam. Trochę czuję się rozczarowana mężem i jego ewidentnym zachwytem takimi małymi komforcikami, nowymi ciuszkami, samochodzikiem. Nie znam go takiego, a żyliśmy razem 10 lat. Sądziłam, że to coś co nas łączy - podejście do spraw materialnych raczej w kierunku ascezy. I przykro mi, bo to ocena - ale ten męża zachwyt wydaje mi się pusty, gdy ceną jest rezygnacja z rodziny, z małżeństwa. Mam też poczucie, że mój mąż jest w tym zakresie "podmieniony". Trudno mi uwierzyć, że zaszły w nim takie zmiany, raczej jestem skołnna przypuszczać, że wewnątrz, gdzieś tam w głębszych warstwach nadal jest sobą, że to raczej jakaś kompensacja, zwiedzenie, pozór - niż trwała zmiana. Ja w mojego męża wierzę i to, że jest wartosciową osobą, choć w kryzysie wartości - też wierzę. Co oznacza, że mam nadzieję, że on kiedyś w sobie podejmie wewnętrzną walkę - o wartości właśnie, o wiarę, o siebie, o nas.

Inna sprawa, że gdyby mąż wspomniał kiedykolwiek, że chce byśmy skupili się na podniesieniu komfortu życia, czy lepszym samochodzie, czy komfortowym mieszkaniu, czy czymś tam, to wzięłabym to pod uwagę i nie jest tak, że bym tego nie zaakceptowała. Inna sprawa, że w czasie małżeństwa mąż nie był trzeźwy przez wiele czasu, więc szanse na zrealizowanie takich planów były żadne, raczej wpadaliśmy w długi, gdy pozostawał bez pracy. A i teraz mąż swój komforcik ma raczej dzięki kochance, niż dzięki swojej pracy. Zapewne unikanie alimentacji także pomaga mu żyć w wyższym standardzie. Mogę męża kochać, ale nie znaczy to, że nie mogę mysleć krytycznie o jego postępowaniu.

Tu też czuję zmianę we mnie - bo w końcu jestem znacznie bardziej w relacji z mężem wolna. Nie czuję kompulsji, by w jakikolwiek sposób wpływać na męża, by uzyskiwać od niego jakieś reakcje. Był jeden dzień, gdy czułam się gorzej i po prostu zostałam w domu. Bo tak chciałam. A na ogól patrzę w siebie i wychodzę. Mam męża - ale takiego z którym nie mam obecnie ochoty przebywać dłużej niż to konieczne.

Nie mam pojęcia, co oznacza nowe zachowanie męża, jego trzeźwość, uważność w kontaktach z synem. Jest we mnie nieufność, że za tym kryje się jakiś niemiły dla mnie plan. Trochę jak mania prześladowcza, taki niepokój - że skoro przez tyle czasu nie spotkało mnie od męża nic dobrego, a spotykały mnie rzeczy złe, to za męża postępowaniem kryje się jakiś wyrafinowany podstęp. Zresztą jest to prawdopodbne w sumie. No ale to mąż decyduje o swoim zachowaniu. I jeśli będzie chciał podejmować wrogie wobec mnie działania - to i tak je będzie podejmował przecież. A jeśli je podejmie, to się przecież o nich dowiem prędzej czy później. Tak przynajmniej się uspokajam. No a ja też umiem się coraz lepiej bronić i to co robi mój mąz to jedno, a to co ja potem z tym robię to drugie. Więc nie ma we mnie zaufania, i raczej słusznie, ale sądzę, że przeciwny biegun - nieufność także nie przyniesie mi korzyści. Staram się być pośrodku - jako obserwator, który będzie reagować na to, co się dzieje, co zauważy - a nie na swoje obawy lub nadzieje. Równie prawdopodobne jest, że mąż ma niemiłe wobec mnie plany, jak i to, że stęsknił się za synkiem i zależy mu na relacji z nim i ma wewnętrzną potrzebę jej odbudowy. Czas i tak pokaże. Życzę mężowi, by była to ta druga opcja i by okazał się w tym wytrwały i nawet modlę się o łaski mu potrzebne. Staram się upraszać Świętego Józefa o łaski potrzebne dla bycia dobrym ojcem i mężem dla mojego męża. Wierzę, że może je od Świętego Józefa otrzymać.

Oczywiście jestem odsądzana przez otoczenie od czci i wiary za naiwność, krzywdzenie siebie, a nawet "nienormalne zachowanie" - w związku z tym, że kontakty męża z synem odbywają się u nas w domu - i że jeszcze wychodzę z własnego domu i zostawiam mężowi całe mieszkanie do dyspozycji, a on może mi grzebać w rzeczach, zakładać podsłuchy i robić różne rzeczy. A przecież ma kochankę, a ja go wpuszczam do domu. Niby może to wszystko zrobić, ale ja nie mam nic do ukrycia. Nawet żeby mąż przegrzebał cały dom, nie znajdzie nic czego mogłabym się wstydzić. Jeśli założy 1 000 podsłuchów, nie usłyszy nic, co mogłoby mnie skompromitować (no dobra... czasem śpiewam rózaniec, a raczej tak cicho nucę, gdy mały spi i czasem jak jestem w domu sama to śpiewam sobie, czasem też grając przy tym na gitarze, bo publicznie raczej nie śpiewam i nie gram). Nie widzę więc dużego ryzyka, grzebania ani podsłuchów. Sąd najwyżej sobie posłucha moich piosenek i dowie się, że diwą operową raczej nie zostanę, ale na jakimś ognisku może i ujdę, jak tylko pokonam nieśmiałość do występów :) Może sobie zanuci ze mną jakąś ładną Maryjną piosenkę, bo te lubię ostatnio śpiewać najbardziej :)

Znalazłam interesujący artykuł w Gościu Niedzielnym - wywiad z księdzem Adamem Rybickim o programie dla mężczyzn Exodus 90. Program już ruszył, ale kolejna edycja jest planowana na wrzesień. To katolicki program formacyjno-ascetyczny dla mężczyzn.
https://exodus90.com/pl/

Aż mi przykro, że nie ma takiego podobnego programu formacyjnego dla kobiet, a może jakieś są, tylko o tym nie wiem?
Pozdrawiam was serdecznie i wracam do swojej ascezy internetowej,

Z modlitwą :)
Caliope
Posty: 3013
Rejestracja: 04 sty 2020, 12:09
Jestem: w kryzysie małżeńskim
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Caliope »

Witaj po przerwie, dużo pracy przed tobą jak dopiero skończyłaś pierwszy etap terapii, a są trzy. Życzę wytrwałości, bo jest bardzo dużo do zrobienia, widać po tym poście, że dalej u ciebie jest bardzo duży problem z współuzależnieniem.
Ruta
Posty: 3297
Rejestracja: 19 lis 2019, 12:00
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Ruta »

Dziękuję Caliope :) U mnie w poradni są dwa etapy i dodatkowo na okres przejściowy jeszcze takie krótkie grupy zadaniowe, no w sumie można to uznac za trzeci etap - taki w którym uczymy się funkcjonować już bez terapii - choć zalecane jest posiadanie stałej grupy wsparcia cały czas - najlepiej Al Anon.
Czy nadal mam duży problem ze współuzależnieniem - no pewnie, że mam. Całe życie "pracowałam" na to by stać się osobą współuzależnioną, nie zmienię mechanizmów swojego reagowania i różnych innych izmów w sobie w rok. Mam tego świadomość. Ale cieszę się tymi zmianami, które już mam.

Natomiast jestem znacznie mniej współuzależniona w relacji z moim mężem. I to jest duży postęp. Nie mam potrzeby wewnętrznej wpływania na męża, kontroli jego zachowania. Jest we mnie też zgoda na to, że mąż może się zachowywać różnie - i na to, bym ja reagowała w zgodzie ze sobą na to, co robi mąż, a nie pod kątem tego, co sobie wyobrażam o męża oczekiwaniach. Zniknęła większość moich współuzależnionych motywacji. Nie mylę też już okresu abstynencji z wyleczeniem uzależnienia. Ale też nie wpadam w panikę, gdy okres abstynencji się kończy. Umiem się bronić, bronić dziecka, stawiać granice, gdy jest taka potrzeba. Oraz traktować męża z szacunkiem. I z miłością. To naprawdę dużo.
Wiem znacznie więcej o sobie, o swoich potrzebach, o tym gdzie ja mam swoje granice. Lepiej umiem dbać o swoje potrzeby. A to wszystko oznacza, że umiem także lepiej uszanowac dokładnie te same rzeczy w innych osobach. Jestem też stabilniejsza emocjonalnie. Oraz pewniejsza siebie. I umiem otwarcie przyznać, że coś mnie boli lub rani.

Natomiast moja miłość do męża nie jest przejawem współuzależnienia. Ja się w tej miłości w końcu czuję wolna. Rozumiem lepiej teraz co znaczy "kochaj i rób co chcesz", bo gdy kocham w zdrowy (czy w przypadku zdrowiejących współuzaleznionych czy uzależnionych - zdrowszy) sposób to idąc za tą miłością, nie będę robić nic, co krzywdzi mnie lub drugiego człowieka. Stałam się milsza i przyjemniejsza we wspólnym życiu. Mniej też przejmuję się opinią innych osób o tym co robię. Więcej polegam na sobie. Co nie znaczy, że się nie przejmuję, nie biorę pod uwagę. Rozważam - ale kieruję się sobą. I fajne jest też to, że widzę, że mojemu mężowi też jest łatwiej przebywać ze mną, coś ustalać - choć tak jak i ja wobec jego zmian jestem nieufna i raczej skłonna czuć podstęp, tak mój mąż jest skłonny widzieć podobne plany we mnie. Ja mam tylko jedno dno, a co kryje się za postępowaniem mojego męża - to się okaże. Nie ma już we mnie tyle lęku co kiedyś, by panikować, gdy nie wiem wszystkiego i nie mam poczucia kontroli nad sytuacją :) Pewna doza podejrzliwości w tych konkretnych okolicznościach jest zresztą zdrowa, to ich brak byłby niezdrowy. po obu stronach zresztą.
Nie czuję się ani współuzalezniona, ani upokorzona, ani głupia w tym, że traktuję mojego męża z szacunkiem gdy jest trzeźwy. Zresztą wzmocnienie się polega na tym, żeby potrafić traktowac osobę uzaleznioną z szacunkiem także wtedy, gdy nie będzie trzeźwa - i by wtedy granice również stawiac z szacunkiem.
ODPOWIEDZ