Ja wyznaję zasadę że mimo trudności i kłopotów idę dalej do przodu, z trudem, wysiłkiem robię co trzeba, nie poddaję się.
Powtórzę jeszcze raz - mój mąż przed ślubem był inny - chętny do rozmów, wspólnego czasu, wymyślał wycieczki, przyjeżdżał z innego miasta aby mnie do pracy zawieźć, po mojej pracy potrafił czekać na mnie nawet godzinę. Często dostawałam kwiaty, czekoladki, drobne prezenty. Nawet przyjeżdżał do mnie i mył mi podłogi bo chciał. Aż było tego wszystkiego za dużo. A po ślubie - zero rozmów, miłych słów, kwiatów, pomocy w domu.. tak jakby mnie zdobył i już nie musiał się starać. To moja wina?! Raczej nie. Pierwszy kryzys mieliśmy 1,5 roku po ślubie. Bo mój mąż nie chciał wziąć odpowiedzialności za rodzinę, zadbać o żonę i malutkie dziecko. To ja miałam poszukać mieszkanie dla nas, to ja miałam zarobić lub znaleźć pieniądze na wszystko. Inaczej byłam wychowana. U nas w rodzinie mężczyźni byli głównie odpowiedzialni za byt rodziny, kobiety owszem czasami pracowały (dużo miało komfort zostania w domu z dziećmi a powrotu do pracy jak dzieci podrosły lub też nie). OK, mogę być głównym żywicielem rodziny, ale niech druga osoba weźmie z moich barków trochę domowych obowiązków. Było tak, że spałam codziennie tylko po 4 godziny - dla mojego organizmu dużo za mało - i bywało tak, że w piątek już mi z tego niewyspania było niedobrze - tak reagował mój organizm - no ale ktoś musi ogarnąć dom - posprzątać, wyprać, wyprasować, ugotować, pozmywać, z dzieckiem się pobawić itp. itd. A doba ma tylko 24 godziny. Mąż który przed ślubem mył u mnie podłogi nawet po papierek na podłodze się nie schylił - a mi wytykał brud. Mój mąż nie garnął się do remontów. A ja wychowując dziecko małe i pracując zawodowo nie miałam czasu na malowanie. Gdy mąż odszedł to miałam dość, ale nie siadłam zapłakana i nie e zostałam z tym bałaganem tylko zakasałam rękawy i mieszkanko wyremontowałam. Przed odejściem męża popsuł się zamek w szopie gdzie mąż trzymał m.in. swój rower i narzędzia - w tym roku zdziwiony, że szopa prawie nie zamykana na klucz - no nie, bo tego naprawić nie potrafiłam, więc w końcu to naprawił, ale tylko dlatego, że tam są jego skarby. W tym roku zamiast odpoczywać każda wolną chwilę wykorzystuję na kolejne naprawy - syn idzie na rower to ja nie siadam na leżaku z książką tylko biorę do ręki szpachelke, pędzel, piłę - korzystam z chwil gdy nie muszę mieć syna na oku i działam. Dziś syn jest na wycieczce z kolegą to wzięłam wolne by pomalować płot. To są męskie zajęcia ale gdy się nie ma mężczyzny obok to trzeba samemu działać. Choć w tym czasie wolałabym upiec ciasto, albo zrobić wymyślny obiad, trudno nie da się często mieć wszystkiego. Nie narzekam - lubię to, wujkowie (niestety nie ojciec) nauczyli mnie wielu rzeczy - jedynie jeszcze się boję wiertarki i naprawy prądu, no ale nie muszę wszystkiego robić. Lubię chodzić do marketów budowlanych - zawsze kupię sobie gwoździe, śrubki, śrubokręty i inne przyda się. Nie znam żadnej innej takiej kobiety.
Czy ja narzekam, może bo nie takie miało być moje życie. Gdybym miała możliwość cofnoc się jeden raz w czasie to chciałabym zmienić to, że za męża bym nie wyszła. Trudno może bym syna nie miała, może bym była samotna, może bym była matką czwórki dzieci, albo zakonnicą. Jedno wiem na pewno - mając tą całą wiedzę drugi raz za swojego męża bym nie wyszła. Za dużo bólu i cierpienia - nie tylko mojego (bo ja dużo zniosę) ale mojego syna, a każdą matkę boli ból dziecka.
Mój syn choć duży chłopak nigdy nie prosił ojca by ten do nas wrócił, jak się modliliśmy wspólnie to nigdy o to nie prosił. Nigdy nie zapytał czy tata wróci. Ja tylko na początku, po odejściu męża powiedziałam "tata nie jest sobą, musi przemyśleć parę spraw i kiedyś wróci". Na tą chwilę mężowi dobrze mieszkać samemu - robi co chce , do nas wpada kiedy mi się chce, synem zajmuje się kiedy chce. Wielokrotnie próbowałam to pozmieniać, ale sie nie udało. Trudno, jest jak jest. Przestałam czekać i planować życie z mężem. Żyję pełnią życia, cieszę się tym co mam. Już mnie nie boli widok pełnych rodzin, szczęśliwych małżonków. (Choć teraz mi łezka poleciała, że ja jednak tego nie mam).
Może kiedyś będziemy razem, a może nie.
Teraz ogranicza mnie syn, ale zostało już tak niewiele do jego pełnoletności - oj, ile ja mam planów, ile będę działać, zwiedzać, świat zdobywać. Rano spakuję plecak, założę wygodne buty i ruszam zwiedzać świat. Komfort na który że względu na syna teraz nie mam szans. Ale udało mi się "sprzedać dziecko na całą niedzielę mężowi - i wyruszyłam w mini pielgrzymkę do niedalekiego sanktuarium. Tylko, że jak się nam prosić męża to wolę na tą chwilę odwlekać wszystko na przyszłość.
Męża nie zmienię, więc korzystam z okazji jakie mi daje los. Bogu męża oddałam. Ja zajmuję się sobą, na tyle ile są możliwości.
A to że ktoś ma "trudniej" nie znaczy że ciągle narzeka.
Mam koleżankę która w zeszłym roku wprowadziła się do nowego domu - marmury, kryształy, lustra od podłogi do sufitu - wszystko na zamówienie. Kasy włożyła dużo. Ciągle narzeka jak ma nieciekawie i ciągle by coś nowego zmieniła, bo znów w sklepach są nowinki. Ja mam meble sprzed 20 lat, łazienkę która prosi się o remont. Nie mam nawet tej kasy i męża robotnego co ona, więc nie zazdroszczę a potrafię cieszyć się z tego co mam, bo idąc ulicą dostrzegam biedniejszych od siebie, bezdomnych - oni mają tak niewiele, albo i nic, a ja jednak mam dach nad głową i starą łazienkę. Czy to jest narzekanie czy raczej wdzięczność, że jednak mam.
Helenast - chcesz nam wytykać nasz upór i narzekanie to może najpierw nas poznaj - nasze historie są szeroko opisane na forum, nie tylko w naszych wątkach. Czytając kilka postów jednej osoby można mieć mylne wyobrażenie o sytuacji.
Mogłabym napisać jeszcze wiele, no ale przecież płot na malowanie czeka
. A jak się uda to jeszcze wiele innych rzeczy zrobię. I może wieczorem ze zmęczenia nie będę mogła zasnąć, ale będę szczęśliwa, że tyle zrobiłam